Top
Na totalnym spontanie, jak to mawiają, wybrałam się wczoraj na koncert Justina Timberlake’a odbywający się na PGE Arenie. Totalny spontan objawiał się u mnie tym, że opcja uczestniczenia w imprezie była inicjatywą mojej mamy i pojawiła się na około 24h przed rozpoczęciem eventu – wiem, że wśród widzów wczorajszego widowiska łatwo znaleźć bardziej ekstremalne przypadki spontaniczności, ale dla mnie, fanatyczki planowania, mój przypadek był wysoce ekstremalny. Wracając jednak do sedna – sir Justin. Bożyszcze kobiet na całym świecie, tych młodszych i tych starszych, piosenkarz, aktor, tancerz, czyli total, full opcja. Nigdy nie należałam do grona jego zagorzałych fanek, jednak w sobotnią noc, kiedy wraz z Tekstualną wyginałam śmiało ciało na parkiecie, a DJ ewidentnie nastawiał wszystkich na justinowe klimaty, doszłam do wniosku, że skubany Timberlake kilka hitów w swej dyskografii zaposiada. Jedna, druga, czwarta, siódmka piosenka i przez myśl przeszło pierwsze „szkoda, że nie idę na koncert”. A tu proszę, kilka postów na fejsie później byłam już szczęśliwą posiadaczką dwóch biletów na trybunę „N”. Dzisiaj, dzień po tym „największym muzycznym wydarzeniu AD 2014” (jak głoszą nagłówki większości porannych gazet), mogłabym kilka zdań na temat koncertu powiedzieć, a że mam w zwyczaju dzielić się swoimi opiniami, oto i one… 2014-08-20_justin1
  1. Śpiew. Justin dał czadu i to trzeba chłopakowi przyznać. Gdy przed koncertem przeczytałam, że prawdopodobnie zaśpiewa aż 29 piosenek, popukałam się w czoło (a mam w co). Chociaż byłam na wielu koncertach, nigdy nie liczyłam prezentowanych utworów, a liczba 29 wydawała mi się kosmiczna i mało prawdopodobna (co z tego, że tydzień wcześniej właśnie tyle kawałków zaśpiewał w LA, przecież jesteśmy w Polsce, nam na bank zaprezentuje okrojone show). Ku mojemu zaskoczeniu, o ile nie walnęłam się gdzieś w obliczeniach, piosenek faktycznie było 29. Przy okazji dowiedziałam się, że Timberlake ma sporo kawałków, które znam i lubię, a które do tej pory w mojej „płytotece” znajdowały się na półce „no name”.
  2. Show. Bywałam na wielu bardzo różnych koncertach – od plenerowych, skromnych eventów, po gigantyczne festiwale lub spektakularne widowiska (jak chociażby Lady Gagi). Chociaż widziałam sporo, to jednak najbardziej cenię sobie w występach prostotę, gdy wokalista skupia na sobie całą uwagę, nie przebiera się w milion różnych outfitów, nie stara się omamić publiki tysiącem tricków i wizualizacji. Koniec końców, u piosenkarza ceni się śpiew i charyzmę. Z takich minimalistycznych koncertów bardzo dobrze pamiętam ubiegłoroczny występ Alicii Keys w Poznaniu – tam naprawdę liczyła się tylko wokalistka i jej potężny głos. Wczorajsze wydarzenie nie było aż tak skromne, ale Justin odpowiednio wyważył ilość efektów specjalnych, tańca i śpiewu. Zaprezentował widzom show, ale było pełne smaku i elegancji (co dodatkowo potęgował klasyczny outfit wokalisty – biała koszula i czarny gajerek). Przy okazji mam jeszcze jedną uwagę – jak iść na koncert, to tylko na płytę. Sama zawsze kupuję bilety na płytę, jednak tym razem wyboru nie miałam, bo bilet w ostatnim momencie odkupiłam od znajomego.
  3. Miejsce. Koncert Timberlake’a to drugie widowisko na PGE Arenie, w którym uczestniczyłam. W 2012 roku z tych samych trybun oglądałam występ J.Lo. i byłam bardzo negatywnie zaskoczona jakością dźwięku. Chociaż siedziałam w nisko położonych rzędach, dochodziły do mnie jedynie dudnienia, trzaski i muzykopodobne dźwięki, a słowa poszczególnych piosenek dopowiadałam sobie sama. Zrzuciłam jednak winę przede wszystkim na specyfikę miejsca, w końcu PGE Arena to stadion piłkarski, z otwartym dachem, więc akustyka ma prawo być nieidealna. Na koncercie Justina spodziewałam się podobnych wrażeń, a jednak jakąś lekcję z poprzedniego show chyba wyciągnęli – nagłośnienie było lepsze. Z opinii internautów wiem, że to wciąż za mało – podobno na wysoko położonych trybunach dźwięk był fatalny. Widać organizatorzy odrobili pracę domową tylko połowicznie.
  4. Organizacja transportu. Na koncert wybrałam się samochodem (czekam na pierwsze hejty!) i muszę przyznać, że droga „do” przeszła moje najśmielsze oczekiwania – nie stałam w korku nawet minutę. Zaczęłam się denerwować, czy aby na pewno nie pomyliłam terminów, ale po sprawdzeniu daty na bilecie byłam pewna, że żadna pomyłka nie zaszła. Wychodząc z koncertu nastawiałam się oczywiście psychicznie na ogromny, parkingowy zator, ale i tym razem rzeczywistość przerosła wszelkie domysły – przez godzinę siedzenia w samochodzie nie ruszyłam się z miejsca. Parking przy PGE Arenie stał nieruchomo, jak sparaliżowany, przez dobrych kilkadziesiąt minut, a warto zaznaczyć, że nigdy nie zdarzyła mi się taka sytuacja przy okazji jakiegokolwiek eventu w Ergo Arenie (do której jeszcze niedawno prowadziła tylko wąska, osiedlowa dróżka).  Z opowiadań niezmotoryzowanych znajomych wynika, że powrót komunikacją miejską również zawiódł, więc nie wiem, czym zajmowały się te masy służb porządkowych, które kierowały ruchem. Uziemiona we własnym aucie, bardzo szybko straciłam pozytywne wrażenie po widowisku muzycznym – a szkoda, bo dziś wspominałabym ten koncert dużo, dużo przyjemniej.
2014-08-20_justin2 Gdańszczanie potrzebują występów światowych gwiazd i są gotowi na ich przyjęcie, jednak Gdańsk ma jeszcze nad czym pracować. Nie do końca jest dla mnie zrozumiałe, dlaczego Gdynia potrafi od ponad dekady z sukcesem organizować ogromny Open’er Festival, podczas gdy nasze miasto paraliżuje parogodzinny, pojedynczy koncert. Mimo wszelkim ewentualnym niedogodnościom, to jednak nas sir Justin wybrał na swoją publiczność, więc potraktujmy to wydarzenie muzyczne jako przyjemne połechtanie gdańskiego ego. A im tych łaskotek więcej, tym lepiej, stąd już zacieram rączki na przyjazd kolejnych gwiazdeczek.   PS. Jeśli ktoś zastanawia się, czemu tak uwzięłam się na tytuł “sir” poprzedzający imię tego wokalisty, odsyłam do filmu Shrek 2.