Top
Ilekroć wyruszam w podróż – niezależnie, jak długą i do jak odległego (lub też nie) miejsca – zawsze puszczają mi wszelkie hamulce. Na co dzień przykładam dużą wagę do tego, jak żyję. Mam tu na myśli typowo fizjologiczną sferę życia, tj. jedzenie czy ruch, które niepodważalnie wpływają na wyższe poziomy piramidy Maslowa. Zatem unikam słodkiego (ale nie odmawiam, gdy nadarza się okazja:)), nie opycham się wieczorami, regularnie się ruszam. Ale przyznaję, że gdy nadchodzi moment wyjazdu wysyłam swoją silną wolę i skrupuły na wakacje, ale do zupełnie innego miejsca, niż sama planuję. To zabawne, ale podczas gdy na co dzień uważnie studiuję etykiety, przeliczam, pomnażam, dzielę, czasem też podnoszę do kwadratu dane liczbowe o składnikach żywieniowych w produktach, które spożywam, to podczas urlopu po prostu zapominam, jak to się robi. Żadne śniadanie nie jest dla mnie sycące, żaden obiad nie jest “nie w porę”, żadna kolacja nie jest za późno, nawet jeśli zegar wybił już 22:00. Ale brak hamulców nie dotyczy jedynie jedzenia (wbrew pozorom, żarcie nie jest sensem mojego życia, chociaż czasami sama siebie o to podejrzewam;)). To samo dotyczy różnych innych mniej lub bardziej ważnych czynności, takich jak trening czy zażycie leków o odpowiedniej porze (no i wracamy do spożywania…;)). Zupełnie o nich zapominam, ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że nazajutrz nie mam nawet śladów kaca moralnego. Gdyby podobne przeoczenie zdarzyło mi się podczas regularnego, codziennego życia, następnego dnia dręczyłoby mnie sumienie albo czułabym się po prostu nieswojo (tak, osiągnęłam już ten wyższy stopień wtajemniczenia, o którym mówi Ewa Ch. “dzień bez treningu jest dniem niepełnym”). Ale będąc na wyjeździe? Tam nic nie jest “nieswoje”, gdy mam na coś ochotę, to od razu po to sięgam, a gdy nie chce mi się czegoś robić – najnormalniej w świecie tego nie robię. Proste, prawda? Szkoda, że implementacja tych dwóch krótkich zasad nie jest tak łatwa w życiu codziennym. Poza tym z podróżowaniem (mam tu na myśli podróż jako czas przemieszczania się z jednego miejsca do drugiego) i jedzeniem związane jest jeszcze inne ciekawe zjawisko, które zaobserwowałam u siebie – mój organizm spala kalorie w zatrważającym tempie, mogłabym wsunąć wszystko na raz, jak leci i jeszcze byłoby mi mało. Problem polega jednak na tym, że to tylko złudzenie – kalorie pozostają, ale apetyt faktycznie rośnie jak oszalały. Tak jakby z chwilą wejścia do środka transportu (auta, autobusu czy pociągu itp.) automatycznie znikał pułap mojego żołądka. Może to widok pokonywanych za oknem kilometrów sprawia, że staję się głodna, może przemijające za szybą obrazy wysyłają do mózgu sygnał, że trzeba dostarczyć organizmowi energię, skoro przebywa tak długie trasy. Najwyraźniej mój umysł pozostał w fazie Flinstonów, gdzie jazda środkami transportu faktycznie wymagała sporego wysiłku fizycznego (majtanie stopami i takie tam). A myślę o tym wszystkim w kontekście mojej ubiegłotygodniowej mini wyprawy do Toronto. Chociaż byliśmy tam z Lubym raptem kilka miesięcy temu, wiedzieliśmy, że właśnie Toruń da nam pełnię relaksu. Krótki czas dojazdu, atrakcyjny hotel, a do tego kilka przepysznych menu serwowanych przez tutejsze restauracje i kafejki:) Dwa dni totalnego luzu i braku hamulców. Tak jak pisałam, śniadanie nie było w stanie nasycić mnie tak do końca, obiad w Manekinie wypadał dokładnie  w porę, a festiwal pizzy po 21:00 wydawał się być po prostu “the right thing to do”:) I takim sposobem ja, doświadczony strateg w kwestii żywienia czy ruchu, najzwyczajniej w świecie zapomniałam o swoich zdolnościach i dałam się ponieść. Powinien mnie dopaść kac moralny (i nie tylko taki) po powrocie do Gdańska, ale nie. Może i mój mózg faktycznie zatrzymał się na etapie Flinstonów, za to za jedną stosowaną zasadę bardzo go lubię – “na wyjazdach się nie liczy”. Po prostu. Można by kontynuować różne swoje nawyki będąc w podróży, ale po co zabierać ze sobą w nowe miejsce zbędny bagaż z domu? To się chyba mija z celem. I nie mówię tu tylko o kwestii jedzenia (to raczej jeden z przykładów), ale generalnie o każdych naszych zwyczajach, które uważamy za rozsądne do stosowania na co dzień. Jeśli będąc na wyjeździe poczujesz, że masz ochotę zerwać z jakąś częścią swoje stylu bycia, zrób to. Wychodzę z założenia, że na urlopie mamy prawo zapominać o rozsądku i powinniśmy faktycznie puścić hamulce, tak aby w pełni się zrelaksować, nawet jeśli ten relaks oznacza spożycie 1200 kalorii po 22:00, co w codziennym życiu uznalibyśmy za grzech śmiertelny. A jeśli silna wola i skrupuły jednak dopadną Cię w podróży i zaczną dokuczać, uniemożliwiając spełnienie jakiejś zachcianki, powtórz głośno: 150301_nawyjazdach1

 Zdjęcia na licencji CC: 1, 2

PS. Nie ponoszę odpowiedzialności za nadużywanie powyższej zasady w sposób niezgodny z przeznaczeniem i ew. rozpady związków na skutek ów nadużycia;)