Top

Jestem upierdliwym konsumentem i w pełni zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli coś mnie ciekawi, będę o to pytać tak długo, aż otrzymam satysfakcjonującą odpowiedź. Wiem też, że wiele moich pytań jest absurdalnych i widzę to w oczach i po minie ekspedientów, którym często brakuje słów na moje zagadki. Nie daj Bóg, żeby po zakupie coś mi nie pasowało – oj, będzie się działo… W swojej stosunkowo krótkiej konsumenckiej karierze zdarzało mi się reklamować już chyba każdy rodzaj produktów – od napojów i jedzenia (zarówno kupnych w sklepie, jak i zamawianych w lokalach), przez odzież, akcesoria, OBUWIE, aż po sprzęty elektroniczne… Miałam wiele okazji, aby przekonać się o tej ciemnej stronie zakupów.

Do niedawna „najpoważniejszym”, bo najbardziej wartościowym sprzętem, jaki reklamowałam, był mój iPhone. Miałam wtedy mnóstwo szczęścia, bo akurat wydarzyło się to na tydzień przed upływem gwarancji i na dodatek odbywałam wtedy swoją mini wycieczkę do Londynu, gdzie jak wiadomo znajduje się przynajmniej kilka Apple Store, których niestety wciąż brakuje w Polsce. Pomimo, że reklamacje zaliczam do tych “ciemnych stron” konsumpcji, ta była najprzyjemniejszą w życiu – o ile w naszej ojczyźnie o reklamowaniu iPhone’ów (i ogólnie sprzętów Apple) krążą już miejskie i wiejskie legendy, to w salonie na Covent Garden po prostu zrobiono mi dobrze (jakkolwiek zbereźnie to brzmi). Nie dość, że na „wizytę” u appleowskiego doktora mogłam umówić się przez Internet, na wybrany dzień i godzinę, to na dodatek nie potraktowali mnie jak biednej Polki, która wygrała los na loterii i jakimś cudem uciułała kaskę na ajfona, a tym bardziej na lot do UK, ale jak prawowitego konsumenta. Reklamacja trwała chyba z 3 minuty, w tym ocena usterki 1 minutę (po której usłyszałam od miłego pana, że „jest mu bardzo przykro, ale jedyne co może zrobić to dać mi nowy telefon”), wymiana sprzętu na nowy 2 minuty i po 1 minucie wydostawania się z salonu, który rozmiarem przypomina naszą Ikeę, wylądowałam z powrotem na placu Covent Garden, z nowiutkim telefonem w kieszeni.

Niestety szczęścia zabrakło mi przy okazji reklamowania mojego nowego ultrabooka Vaio, o którym piałam w poście sprzed kilku miesięcy. Powagą reklamacja ta zdecydowanie przebiła historię z telefonem. Pomimo wielotygodniowego researchu i wielu konsultacji ze „specami” informatycznymi przed dokonaniem zakupu, mój wybór Vaio okazał się zgubny i tym samym od ponad miesiąca jestem zdana na łaskę i niełaskę serwisu Sony. Nie chcę jednak opowiadać tej historii od nowa, po prostu prowadzi ona do sedna moich dzisiejszych rozważań, a mianowicie do dostrzegalnej przeze mnie, ciemną blondynkę, jaśniejszej strony zakupów, zwłaszcza w odniesieniu do sprzętów technologicznych.

Rzecz w tym, że kupując jakiekolwiek urządzenie elektroniczne, każde traktuję jako sporą inwestycję. Nie czarujmy się, będąc na 5. roku studiów wciąż wyzwaniem jest dla mnie każdy zakup na kwotę składającą się z co najmniej 4 cyfr przed przecinkiem. I nie chodzi tu jedynie o koszt, a o ryzyko – wydając sporą część swoich oszczędności oczekuję zwrotu z inwestycji, tj. kilku lat bezpiecznego i szczęśliwego użytkowania. Zakup Vaio przez pewien czas takim był – jakość mojego codziennego życia, na które składają się praca, nauka i hobby (np. blogowanie) skoczyła w górę diametralnie. Niestety bajeczka skończyła się z chwilą, gdy wysiadł w nim ekran. Ot, taki tam szczególik w komputerze kupionym za równowartość prawie rocznego stypendium na PG (a jest ono spore, zapewniam). Tym samym zmuszona byłam do skorzystania z serwisu, a po stoczonej z koncernem Sony batalii otrzymałam odpowiedź, że moje upierdliwe maile wywalczyły mi zwrot kosztu zakupu. Sformułowali to troszeczkę inaczej, ale ja swoje wiem, co nie. Oczywiście na przelew jeszcze sobie poczekam, ale widzę już światełko w tunelu. Bardzo długim, ale grunt, że światełko jest.

Jednak fatalny serwis nie był najgorszym momentem tej opowieści, bo najgorsze było dopiero przede mną – wybór zastępcy dla Vaio. Ma-sa-kra. Nie będę Wam przynudzać o parametrach, jakie sobie ubzdurałam, tylko o tym, co w moim mniemaniu stoi za zakupem komputera. Myślicie, że wydając krocie na laptopa czy jakikolwiek inny sprzęt, kupuję sobie tylko dostęp do oprogramowania, narzędzie pracy, nauki czy zabawy? Oj, jakże mylne jest Wasze pojęcie. Nie, w moim przypadku tak to nie działa, ja dostrzegam jaśniejszą stronę zakupów. Dla mnie nabycie chociażby wspomnianego komputera to bilet na rejs do krainy szczęśliwości i to najlepiej w pakiecie all inclusive. Ja nie kupuję sprzętu, ja kupuję sobie nową jakość życia. Naiwnie wierzę, że wraz z pojawieniem się na moim biurku nowego notebook’a, ustąpią wszystkie dolegliwości zdrowotne i psychiczne – zrzucę 10 kg, włosy staną się lśniące i grubsze, lakier na paznokciach zawsze wyschnie w ciągu 10 sekund, auto odpali za pierwszym razem (nawet zimą!), zęby staną się bielsze i lśniące jak w reklamie Blend’a’med… Znajdę fantastyczną pracę, przeżyję mnóstwo szczęśliwych chwil, będę żyła w zdrowiu i pokoju, a wraz ze mną wszyscy moi bliscy.

Niestety, jak pokazuje doświadczenie, takie historie to tylko w reklamach wkładek Discreet – to tam po zakupie dzień staje się weselszy, faceci padają kobiecie do stóp, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, a to wszystko dzięki temu, że ów kobieta ma w gaciach odpowiedni kawałek waty, ten od Always, żaden inny. I ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że moja wizja zakupów przeczy wszelkim prawom kosmosu, w końcu gdyby była prawdziwa, zamiast wysyłać wsparcie militarne na Ukrainę, Europa i Ameryka powinny masowo inwestować w laptopy. A chyba tak nie jest (ale to niepotwierdzone info, kto wie…!).

Niemniej jednak nie istnieje inne wytłumaczenie dla mojego siłowania się z wyborem nowego komputera. Żaden mi nie pasuje, żaden nie jest godzien mnie i moich oszczędności, a przecież na jakiś muszę się zdecydować, bo praca czeka. Spędzam kilka godzin dziennie na przeszukiwaniu sklepów, for, blogów, rankingów, recenzji… Oczywiście w dwóch językach, bo przecież casting nie może obejmować jedynie kandydatów z Polski. Jestem tym jednak tak umęczona, że postanowiłam powiedzieć basta, tupnąć nogą i w końcu się zdecydować. To chyba jedyne słuszne rozwiązanie, zwłaszcza że zwlekając z decyzją odsuwam od siebie wizję rejsu all inclusive, jeśli nie do krainy szczęśliwości, to chociaż do świętego spokoju.

Zdjęcie na licencji CC: link