
Ananasowe Greckie Wakacje: Trikala, cz. 1
Niedziela, 16 sierpnia 2015
Właśnie opuszcczamy Trikalę, nasz drugi przystanek w Ananasowych Greckich Wakacjach. Przyjechaliśmy pełni nadziei, że to malutkie górskie miasteczko wynagrodzi nam zawody przeżyte w Salonikach. Czy tak się stało?
Trochę obawialiśmy się (a na pewno ja się obawiałam) wizyty w Trikali, ponieważ miejscowość ta znajduje się daleko od morza, a po pobycie w stolicy macedońskiej Grecji czułam spory niedosyt plażowania – stąd wizja spędzenia kolejnych kilku dni z dala od wielkiego błękitu Morza Egejskiego wydawała mi się nader nieprzyjemna. Ale malutka Trikala oczarowała nas w każdym względzie i obiecuję sobie wrócić tutaj kiedyś, aby poznać wszystkie jej malownicze okolice, które tym razem udało nam się zobaczyć jedynie w małym procencie.
W Trikali spędzaliśmy trzy noce, więc do dyspozycji mieliśmy dwa całe dni na miejscu. Zatrzymaliśmy się w, jak się okazało, urokliwym hostelu nieopodal głównego ryneczku. Na wejściu przywitał nas właściciel obiektu, młody Grek, którego rzęsy zdawały się nie mieć końca. Najpierw zaprowadził nas do pokoju, pomógł wtarabanić bagaże, po czym zaprosił na dół, do recepcji. Ugościł zimnym sokiem (tego dnia w Trikali było jakieś 36 stopni, ale odczuwalna temperatura oscylowała wokół 40 stopni), wypełnił wszystkie formularze związane z kwaterunkiem, po czym zaczął recytować możliwe do odbycia w okolicy wycieczki, wraz z opisem wszystkich ciekawych miejsc i obiektów (te ciekawsze określał mianem „very nice, very nice”, wymawianym z iście greckim akcentem) oraz oraz połączeń autobusowych. Przyznaję, że jego rekomendacje i wskazówki okazały się bezcenne, a że dodatkowo był chyba niespełnionym artystą, jego rozrysowane w kilkanaście sekund mapki były naszym jedynym GPSem przez cały pobyt w Trikali. I nigdy się nie zgubiliśmy!
Trikalę obraliśmy na nasz drugi przystanek nie bez przyczyny – mieści się bardzo blisko Meteory, czyli kompleksu zabytkowych klasztorów wybudowanych na skalnych turniach i maczugach, wyglądających niczym zawieszone w powietrzu (stąd też ich nazwa, która po grecku znaczy „głazy zawieszone w powietrzu”). Jak dowiedzieliśmy się już na miejscu (od naszego gospodarza), aby dostać się do Meteory należało wpierw udać się autobusem do malowniczej wioski – Kalambaki, a stamtąd drugim busem podjechać do największego z monasterów (tak nazywane są klasztory w kulturze kościołów wschodnich) – Megalo Meteoron. Istniała też opcja wspinaczki w górę, jednak olbrzymie skały były poza naszym zasięgiem, skoro jako obuwie „trekkingowe” zabraliśmy ze sobą… trampki 😉 Wybraliśmy więc pośrednią opcję zwiedzania Meteory – wjazd busem na szczyt jednej ze skał i kilkugodzinną wycieczkę pieszą po wszystkich sąsiadujących klasztorach. Pomiędzy nimi wybudowana została asfaltowa droga biegnąca po zboczach, w związku z czym nawet tak nieprzygotowani turyści, jak my mieli szansę obejść całą trasę bez większych problemów. Na koniec czekało nas zejście pieszym szlakiem biegnącym pomiędzy dwoma ogromnymi skalnymi zboczami.
Wybierając się do Kalambaki, mieliśmy do wyboru trzy różne godziny odjazdu autobusów. Wybraliśmy opcję środkową, czyli wyjazd z Trikali o 10, a następnie przesiadka w Kalambace o 11. Niestety mój Luby nie należy do skowronków i wszelkie pomysły na poranne wycieczki upadają w przedbiegach 😉 Opcja przedpołudniowa była optymalna – mogliśmy nieco dłużej pospać, a na dodatek wycieczka rozpoczynała się przed nadejściem spodziewanego popołudniowego upału. Szybko jednak okazało się, że tego dnia grecki klimat był dla nas nader łaskawy – co prawda słońce świeciło w górach bardzo intensywnie, zostawiając na moich nogach czerwoną pamiątkę kończącą się na linii szortów, ale temperatura pozwoliła nam bez większego wysiłku przebyć kilka(naście?) kilometrów asfaltową, górską drogą bez skrawka cienia.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od największego monasteru, który był też jedynym, jaki ostatecznie poznaliśmy też od środka. Niestety tłum turystów skutecznie zniechęcił nas do oglądania wnętrz pozostałych, a nieprzetłumaczone opisy muzealnych ekspozycji w klasztorze, które są podobno główną atrakcją tego miejsca, tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że lepiej Meteorę podziwiać z daleka. A ponieważ dla tych widoków byłam w stanie poświęcić wiele, tym bardziej nie było dla mnie problemem odpuszczenie sobie stania w kolejkach za spoconymi Januszami i innymi turystami różnego pokroju.

Zwiedzając klasztor, kobiety były zobowiązane zakryć ramiona i nogi, jeśli ich ubranie odsłaniało kolana. Na miejscu można było przyodziać bardzo gustowne chusty 😉
Wycieczka po zboczach gór, z widokiem na jeden z cudów świata (Meteora jest za taki uznawana) w końcu nasyciła moje pragnienie wrażeń – po Salonikach, które jako nasz pierwszy przystanek bardzo nas rozczarowały, nareszcie piałam z zachwytu. Byłam pod ogromnym wrażeniem niewobrazalnego wysiłku i uporu, z jakim przed wiekami budowano te niezwykłe klasztory. Wciąż z Lubym komentowaliśmy „że też im się chciało!”, bo naprawdę ciężko było nam sobie wyobrazić, jak powstawały budowle – dostęp do szczytów skalnych maczug i turni możliwy był wyłącznie przez wspinaczkę, później spuszczano w dół liny i drabinki, natomiast schody wykuto w skałach dopiero… w XX wieku! Przez ponad cztery stulecia mnisi musieli naprawdę się postarać, aby dostać się do swojego miejsca kultu.

Po obejściu wszystkich klasztorów, dotarliśmy do ostatniego z nich, spod którego biegła ścieżka prowadząca już w dół, z powrotem do Kalambaki. Dopiero tutaj spotkaliśmy innych pieszych turystów – przez całą wycieczkę nie natrafiliśmy na żadnych innych piechurów, wszyscy wybierali opcję dojazdu autokarem, skuterem lub, oczywiście, samochodem. Chociaż nasz zapas wody był już wyczerpany (innym razem napiszę, jak do tego doszło), usychaliśmy z pragnienia, a nogi powoli odczuwały przebyte kilometry, ani przez chwilę nie żałowaliśmy decyzji o przejściu trasy samodzielnie. Zwłaszcza, że nasze znoje zostały wynagrodzone na samym końcu: gdy już dotarliśmy do końca szlaku, za ogromnym oliwnym gajem, na samym skraju Kalambaki, przywitała nas malutka, malowniczo położona tawerna, w której czas zatrzymał się chyba w początkach XX wieku. Mimo to dawno już tak bardzo nie cieszyłam się z butelki wody i zmrożonej lemoniady. Spoczęliśmy na jednym z kilku plecionych krzesełek, wystawionych przed tawerną. Nad nami rozpościerała się duża winorośl, dająca pożądany przez nas cień, a uprzejmy właściciel szybko przyniósł napoje. Cudowne uczucie satysfakcji i zmęczenia wypełniło nas po brzegi. A przynajmniej mnie, chociaż Luby też wyglądał na zadowolonego 😉
Z przyjemnością wróciłam myślami do tych chwil, chociaż miały miejsce raptem przedwczoraj. Mam nadzieję, że równie miło będę wspominać Meteorę za kilka miesięcy, a później lat 😉 W następnym wpisie opowiem Wam o drugim dniu spędzonym w Trikali i okolicach. Kto by pomyślał, że malutka górska miejscowość, o której nie wspominają nawet w przewodniku, dostarczy nam wielokrotnie więcej wrażeń niż ogromna grecka metropolia, tj. Saloniki. Nic więc dziwnego, że Trikali poświęcę aż dwa wpisy (#wow). Do następnego więc 🙂
C.D.N…