Top
Kupowanie - sekta naszych czasów
Mam 73,5 par butów i jest mi z tego powodu wstyd. Wstyd mi za to, że dokonuję bezsensownych wyborów zakupowych, że przedkładam ilość ponad jakość, że poddaję się sezonowym trendom. Mea culpa, mea maxima culpa. Na szczęście to wszystko powoli przestaje być stanem rzeczywistym. Bo i butów mam już znacznie mniej, i te bezsensowne wybory zakupowe zdarzają się coraz rzadziej. Ale leczenie się z szybkiej mody to długi i bardzo skomplikowany proces i podobnie jak w przypadku diety albo odwyku, zawsze zdarzają się jakieś wpadki, chwile słabości. Ważne jednak, aby to wszystko szło w dobrym kierunku. Jednak zanim rozpoczniemy proces leczenia, mija dużo czasu, wydaje się dużo, dużo pieniędzy i traci jeszcze więcej czasu i energii na coś, co w gruncie rzeczy nigdy nie powinno stanowić celu samego w sobie. Ale może od początku.

Kupowanie jest super

…i to na wiele sposobów. Poprawia humor, sprawia radość, pozwala spełniać marzenia, dodaje pewności siebie. Współcześnie kupowanie to swoista religia, mająca rzesze wyznawców, miejsca kultu, a nawet dekalog. Ma też swojego boga, a jego imię to “must have”. Mami swoich wiernych zaletami zakupów i totalnie pozbawia ich trzeźwości. Jest to raczej przewodniczący sekty aniżeli religii, bo słowo “sekta” chyba lepiej oddaje prawdziwe oblicze bezmyślnego kupowania.

Sekta – moje początki

Moja przygoda z sektą zaczęła się tak naprawdę dopiero na studiach. Wcześniej lubiłam się stroić, ale mając mocno ograniczony budżet w postaci kieszonkowego nie byłam w stanie w pełni rozwinąć zakupowych skrzydeł. Sytuacja się zmieniła gdy poszłam na studia, zapracowałam na stypendium naukowe, a z czasem poszłam też do pracy. Co gorsze z punktu widzenia problemu kupowania – do pracy w sieciówce odzieżowej. Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że 80% rzeczy, które teraz uważam za totalne porażki zakupowe i których stopniowo pozbywam się z szafy, to ubrania nabyte podczas pracy w sieciówce (a pracowałam tam de facto 13 miesięcy). Nieustanny kontakt z nowymi kolekcjami, atrakcyjna zniżka pracownicza, dostęp do promocji jako jedna z pierwszych – to wszystko sprawiło, że bardzo szybko straciłam rachubę w tym, co kupuję i za ile. Sprawa była tym bardziej beznadziejna, że był to czas gdy bardzo żywo interesowałam się modą, obserwowałam narodziny pierwszych blogów szafiarskich, chłonęłam mnóstwo pomysłów i inspiracji. Sprawiało mi to ogromną radość, każda kolejna para butów była jak życiowe spełnienie, każdy nowy naszyjnik przyprawiał mnie o dreszcze, wszystko kolekcjonowałam w czterech ścianach swojego pokoju, ciesząc się, że powoli zamienia się on w mocno wypchaną garderobę. Naprawdę był to dla mnie powód do dumy, do tego stopnia, że w pewnym momencie przytachałam z piwnicy stary regał na książki, wcisnęłam go gdzieś między szafę a ścianę i ustawiłam na nim wszystkie moje szpilki i obcasy. Miałam ich wtedy pewnie z 20 par i chyba nikogo nie zaskoczę, że nosiłam z nich dokładnie 0 par. Słownie: zero par. Ale patrzyło się na nie fajnie, c’nie.

Nawrócenie

Nie wiem dokładnie kiedy ani dlaczego zaczęłam odczuwać, że nie tędy droga. Bo nawet nie o kasę tu chodzi, chociaż jestem świadoma, że na te wszystkie buty i szmatki przepuściłam majątek. Po prostu zaczęło mi być wstyd i czułam się źle w towarzystwie tych wszystkich trofeów. Czułam się coraz bardziej przytłoczona ich ilością, robiłam wszystko, aby zniknęły z mojego bliskiego otoczenia. Mam to szczęście, że mieszkając  w domu zawsze znajdzie się jakiś kąt w piwnicy, gdzie można schować swoje poczucie winy, ale ilekroć zdarzało mi się trafić na zbiory nienoszonych butów i ubrań czułam się tylko gorzej. Zaczęłam stopniowo pozbywać się tych rzeczy, bardzo sporą część z nich udało mi się sprzedać na Allegro lub spotkaniach swapowych (o wszystkich metodach oczyszczania szafy napisałam w tym poradniku). Powoli oczyszczałam przestrzeń wokół siebie i było mi z tym cudownie.

Nie wystarczy pozbyć się dowodów winy

Ale wychodzenie z sekty kupowania nie polega na pozbywaniu się dowodów winy, znacznie ważniejsze i przy okazji trudniejsze jest unikanie popełniania kolejnych grzechów. W tym obszarze wciąż jeszcze się uczę, ale widzę znaczące postępy i jestem z nich bardzo dumna. Nie dość, że moje wybory zakupowe przestają być kwestią przypadku albo chwilowej zachcianki, to na dodatek powoli kreuję mój własny styl, niebędący zlepkiem aktualnych trendów i sezonowych must-have’ów. W mojej szafie bardzo się uspokoiło, jeśli coś się w niej pojawia to najczęściej jest to efekt dłuższych przemyśleń i jeszcze dłuższych poszukiwań.

Na drodze do idealnej garderoby

Tak więc powoli uwalniam się od wpływu sekty, jeśli jeszcze nie uwolniłam się w pełni, to jestem już naprawdę bardzo blisko celu. Wydaje mi się, że musiałam po prostu przeżyć swoje, poznać lepiej samą siebie, aby zrozumieć, że bóg “must-have” to niewłaściwa droga. Koniec końców okazał się, na szczęście dla mnie, tylko sezonowym trendem, dokładnie takim, jakie sam lansuje wśród swoich wiernych. A kupowanie? Jasne, nadal kupuję nowe rzeczy, ale to coś zupełnie innego niż kiedyś. Wiem już, że nie można w jeden sezon kupić sobie ubrań na całe życie (kiedyś wydawało mi się, że te neonowe szorty albo sandałki w aztecki wzorek to będzie przygoda na całe życie, dziwnym trafem kolejna taka przygoda przytrafiała mi się już po miesiącu, góra po dwóch…), że tworzenie swojego stylu i idealnej garderoby to długotrwały proces. Przynosi mi on jednak znacznie więcej przyjemności i satysfakcji niż najgorętszy trend sezonu. Polecam wszystkim spróbować! PS. Na Snapchacie możecie jeszcze prześledzić mój dzisiejszy detox obuwniczy: @haniape