
Photo Diary: Jak spędzić jeden dzień w Sienie?

Jak pamiętacie lub nie, podczas pobytu we Włoszech zatrzymaliśmy się z Lubym w Pizie. Miasto jest położone w idealnym miejscu, jeśli chce się podczas 3 dniowego pobytu odwiedzić zarówno Cinque Terre, jak i Toskanię. Z Pizy dojedziemy bowiem do obu tych atrakcji pociągami, a podróż nie zajmie dłużej niż 1,5h w jedną stronę. Wbrew pozorom, ten czas jest jak najbardziej do zniesienia, a włoskie linie kolejowe kursują bardzo sprawnie, pociągi są czyste, klimatyzowane (!), zaś widoki za oknem są równie atrakcyjne co zwiedzanie miast spacerem. Więc śmiało korzystajcie z tej opcji podczas wycieczek do Włoch!
Sienę odwiedzaliśmy w drugiej połowie maja, co w Polsce jest sezonem przed-owocowym. Truskawki pojawiają się dopiero pod koniec maja, a czereśnie na końcówce czerwca albo już w lipcu. Tymczasem podczas naszej wycieczki na sieneńskich ulicach mijaliśmy drzewa uginające się pod ciężarem owoców… Tutaj czereśnie dojrzewające w toskańskim słońcu.
Nim dotarliśmy do ścisłego centrum Sieny, musieliśmy przejść kilka kilometrów pieszo. Jak się później okazało, zieleń występuje jedynie w tych rejonach, w sercu miasta nie ma jej wcale.
Dotarliśmy do centrum!
Pierwsze chwile w centrum Sieny i pierwsze z wielu placów i kościołów ukrytych pomiędzy kamienicami.
No i jesteśmy na słynnym Piazza del Campo. Jak dowiedzieliśmy się z przewodnika, ten zabytkowy plac, uznawany za jeden z najwspanialszych w całej Europie, jest miejscem dorocznego II Palio – wyścigu konnego, w którym udział biorą przedstawiciele dzielnic Sieny. Na co dzień jest to oczywiście centralny punkt życia miasta i ulubione miejsce turystów. Wszystkie drogi Sieny prowadzą do Piazza del Campo!
Zwiedzanie postanowiliśmy rozpocząć od wspięcia się na Torre del Mangia, czyli wieżę i dzwonicę mieszącą się przy Piazza del Campo. Wieża ma wysokość 102 metrów, a dostęp na nią jest możliwy przez niezwykle wąziutkie schody. Aby dostać się na sam szczyt, trzeba dołączyć do zorganizowanych grup odwiedzających, gdyż ze względów bezpieczeństwa turyści są wpuszczani do środka partiami.
Wspinając się coraz wyżej, mogliśmy podziwiać zniewalającą panoramę miasta. Siena to jedno wielkie morze cegły i dachówki. Przez wieki miasto budowano w tym samym stylu architektonicznym i dzięki temu współcześnie możemy zachwycać się takimi właśnie widokami.
W panoramie miasta niezwykle podobały mi się zielone pola widoczne na horyzoncie – jak wspomniałam, Siena mieści się w samym sercu bajecznej Toskanii. Jeśli kojarzycie te wszystkie obłędne zdjęcia z cyprysami, złocistymi morzami zbóż, winnicami – to właśnie takie cuda widać tam hen daleko. Szkoda, że nie mogłam zwiedzać ich z mniejszej odległości, ale świadomość, że jestem tak blisko nich była niezwykle fascynująca 🙂
Słynna Cattedrale Metropolitana di Santa Maria Assunta, czyli katedra sieneńska.
Na zdjęciu powyżej możecie dostrzec mały czarny punkt na linii nieba – to jaskółka. Siena okazała się być Mekką jaskółek, w całym mieście było ich mnóstwo (może to kwestia pory roku, kiedy odwiedzaliśmy miasto?). Spróbujcie policzyć na zdjęciach wszystkie pojawiające się ptaki 🙂
Będąc na szczycie Torre del Mangia mogliśmy przekonać się na własne oczy, że Piazzo del Campo faktycznie ma kształt muszli.
Po zejściu z wieży dopadł nas potężny głód (z Pizy ruszaliśmy około 10:00 rano, do Sieny dotarliśmy tuż po 12:00, a pierwsze obejście miasta i wejście na wieżę zajęło nam około 2 godzin). Aby oddalić się od turystycznego zgiełku, na obiad wybraliśmy oddaloną od Piazzo del Campo restauracyjkę. Ja wybrałam tradycyjnie pizzę, Luby postawił na pastę. Upał męczył nas niemiłosiernie, ale gorąca pizza i tak była wtedy spełnieniem moich marzeń.
Po obiedzie obowiązkowo wybraliśmy się na lody, które wzięliśmy z lokalu na wynos. Postanowiliśmy pokierować się w kierunku katedry. W końcu dotarliśmy na miejsce (jak nam się wtedy wydawało), usiedliśmy na schodach przed budynkiem i dokończyliśmy nasz deser.
Na tych zdjęciach dalej myślę, że jesteśmy pod wejściem do katedry sieneńskiej, więc dumnie pozowałam na tle drzwi wejściowych, ciesząc się, że mój outfit tak idealnie wpasował się w architekturę Sieny.
W końcu skończyliśmy sesyjkę, zebraliśmy się ze schodów i postanowiliśmy wejść do środka. Bilet wstępu (jak nam się wtedy wydawało) mieliśmy już kupiony – wchodząc na Torre del Mangia kupiliśmy bilet łączony, uprawniający nas (jak nam się wtedy wydawało) do zwiedzania wieży, katedry i ratusza miasta. Pierwsza niespodzianka spotkała nas na wejściu do budynku, który uznaliśmy za katedrę (i pod którym dumnie pozowałam) – okazało się bowiem, że nie jest to wejście do katedry, tylko do baptysterium, do którego na dodatek nie mieliśmy wstępu na podstawie naszego biletu. No cóż, nie takie wtopy się zaliczało, więc z podniesioną głową odeszliśmy od odźwiernego i pokierowaliśmy się we właściwą stronę.
Jesteśmy, uff! Oto słynna Duomo di Siena, czyli katedra w Sienie. Zniewalający widok, chociaż przez chwilę poczułam się jak na Wawelu (wokół katedry też jest takie obejście jak na Wawelu). Czas wejść do środka…!
I znów niespodzianka. Nasz łączony bilet, który miał być dealem życia (suma cen oddzielnych biletów na pojedyncze atrakcje była przynajmniej 50% wyższa niż cena biletu łączonego), okazał się być wielką klapą. Wszystko przez to, że nie bardzo ogarniamy włoski i widząc na bilecie hasło „Santa Maria” i wiedząc, że jest to składowa nazwy katedry, od razu przyjęliśmy, że chodzi właśnie o katedrę. Mogliśmy się jednak domyślić, że jest więcej obiektów poświęconych Marii… „Santa Maria della Scala”, do której kupiliśmy wstęp, okazała się być zabytkowym szpitalem, w którym obecnie mieści się muzeum poświęcone historii budynku i miasta. Co prawda jest to jeden z najstarszych szpitali wciąż istniejących na świecie, ale jednak nie była to słynna katedra…
Największą atrakcją Santa Maria della Scala są słynne freski.
Po obejściu muzeum, w którym nie pomyślano o przetłumaczeniu opisów ekspozycji na język angielski (…), postanowiliśmy kupić właściwy bilet, aby dostać się do katedry. Oj, było warto zapłacić ponownie!
Duomo di Siena rzuca człowieka na łopatki. Wnętrze katedry jest tak bogate, a jednocześnie wcale nie powiedziałabym, że zrobiono je z nadmiernym przepychem. Chociaż błyskotek, rzeźb, fresków, marmurów i Bóg wie jakich innych bogactw jest w katedrze całe mnóstwo, projekt stanowi perfekcyjnie wyważoną całość, a dbałość o detale (zwróćcie uwagę na rzeźby głów, które zdobią sklepienia filarów i portali) wręcz poraża. Koniecznie odwiedźcie to miejsce! To naprawdę jeden z najpiękniejszych kościołów, jakie miałam okazję odwiedzić (jeśli nie najpiękniejszy).
Pora opuścić katedrę. Czas leci jak szalony, a my mamy jeszcze bilet wstępu na zwiedzanie ratusza Sieny, czyli Palazzo Pubblico.
W ratuszu, podobnie jak w innych obiektach w Sienie, pełno było pięknych fresków.
Jednak największą atrakcją ratusza okazał się taras widokowy na tyłach budynku, skąd rozpościerał się widok na Toskanię. O tej porze dnia byliśmy jedynymi odwiedzającymi i przez ponad pół godziny siedzieliśmy w miejscu, rozkoszując się ciszą i widokami w oddali.
No dobra, rozkoszowaliśmy się nie tylko ciszą, ale też idealnym światłem do zdjęć.
Po wyjściu z muzeum dopadł nas drugi tego dnia głód. Tym razem chcieliśmy zjeść coś na wynos, bo słońce w końcu opuściło Piazza del Campo (w ciągu dnia nie da się na placu wytrzymać dłużej niż 10 minut, bo człowiek praży się jak na patelni), ludzie wyszli z mieszkań, turyści skończyli już całodniowe zwiedzanie i wszyscy razem spotykali się właśnie na Campo, gdzie rozsiadali się na ziemi, pili wino i odpoczywali w ciszy (lub żywo dyskutowali na wszelakie tematy). Nim dołączyliśmy do tej siesty, zaszliśmy do pobliskiego sklepu, kupiliśmy trochę frykasów: ja wybrałam świeże truskawki i tartę migdałową, a Luby wziął sobie trochę świeżych owoców morza, gotowych do zjedzenia. Do picia kupiliśmy Aperol Spritza – nie wiem, czy wiecie, że to tradycyjny toskański drink i w każdej knajpie pełno jest ludzi spożywających Aperola. Po całym dniu chodzenia w słońcu pozazdrościłam im tego napoju, więc gdy zobaczyłam w sklepie Aperole w malutkich butelkach, z kapslami jak nasze polskie Tymbarki, nie wahałam się ani chwili. Niestety, Aperole okazały się wyjątkowo gorzkie i mi osobiście nie bardzo smakowały.
Tarta smakowała OBŁĘDNIE!
Rozsiedliśmy się w gwarnym tłumie ludzi. Luby wyciągnął Kindle’a, ja natomiast rozkoszowałam się kupionymi słodkościami i przyglądałam się otoczeniu. Turyści zapatrzeni w przewodniki, studenci imprezujący grupkami i dzieci ganiające wszechobecne gołębie. Zamykałam oczy, wsłuchiwałam się w ten przyjemny zgiełk, mocno zaciągałam się powietrzem i obiecałam sobie, że tych wrażeń i tej energii, którą wtedy czułam, musi mi starczyć na długo, długo. W sumie dotrzymałam danego sobie słowa. Wciąż czuję w sobie ten włoski klimat.
W końcu przyszła pora, aby wracać. Ponownie musieliśmy przebyć pieszo kilka kilometrów, aby dotrzeć do dworca i złapać pociąg powrotny do Pizy. Opuszczając Piazza del Campo, obróciłam się, aby po raz ostatni rzucić okiem na Torre del Mangia i Palazzo Pubblico. Kto wie, czy kiedykolwiek zobaczę je ponownie.
W powietrzu znów śmignęła mi jaskółka. Uśmiechnęłam się na ten widok i ruszyłam w drogę powrotną.