Top
Jak wiecie z tekstu opublikowanego na blogu z początkiem tego roku, jak również z moich licznych publikacji na ten temat choćby na Instagramie, moim planem na 2018 jest stać się Simoroślą. Co to w ogóle znaczy? Ano chodzi o to, że po latach wykańczania, wysuszania i przelewania, postanowiłam z zielonych istot uczynić swoich najlepszych przyjaciół. Tak, aby inni zzielenieli z zazdrości na widok mojej domowej dżungli. Jednym z ważniejszych założeń tej misji jest stałe dokształcanie się w dziedzinie botaniki. Nie chcę zostać drugim Teofrastem (dla niewtajemniczonych – to jego uważa się za ojca botaniki), ale bez odpowiedniej wiedzy trudno byłoby mi porządnie ogarnąć roślinny temat. W taki sposób weszłam w posiadanie albumu O roślinach od Kwiaty i Miut, często zaglądałam do księgarni w poszukiwaniu nowości wydawniczych, a w wolnym czasie regularnie szukałam brakujących informacji również w internecie. Wciąż jednak nie opuszczało mnie poczucie, że wśród coraz liczniejszych dostępnych w sklepach tytułów, brakuje takiego, który pomógłby w bardzo przystępny sposób usystematyzować najważniejsze informacje o domowej uprawie roślin. Aż tu nagle pojawiła się kolejna iskierka nadziei – Wydawnictwo Otwarte poprosiło mnie o recenzję poradnika Jak nie zabić swoich roślin, który do sprzedaży trafi 6 czerwca. I co się okazało? Przeczytajcie moją recenzję, a potem weźcie udział w konkursie! Szczegóły w dalszej części tekstu.

Recenzja książki Jak nie zabić swoich roślin

Pozory mylą

Nim trafiła w moje ręce, przeczytałam kilka recenzji w sieci i doszłam do wniosku, że oto przede mną kilka godzin spędzonych z lekką powieścią o nieco przewrotnym tytule, z tematem roślinnym w tle. Autorką jest Nik Southern, właścicielka londyńskiej kwiaciarni Grace & Thorn, która powieliła znany już wszystkim scenariusz i porzuciła korpo dla pasji. Przyznam szczerze (choć nie do końca umiem to wyjaśnić) – myślałam, że tematem numer jeden tego debiutu wydawniczego będzie droga, jaką autorka przebyła w swoim życiu zawodowym, a rośliny będą aktorami drugoplanowymi. Byłam jednak w dużym błędzie. Po otrzymaniu swojego egzemplarza i pierwszym przekartkowaniu, ze zdziwieniem odkryłam, że nie brakuje w nim porad dotyczących uprawy i opisów wybranych gatunków roślin. No dobra, ale czy dowiem się czegoś nowego ponad to, co wyniosłam z wcześniejszej książki?

Zacznijmy od początku, czyli powrót do korzeni

Już po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron wiedziałam, że uda mi się uzupełnić dotychczasowe braki w wiedzy. Za istotną zaletę tego poradnika uważam niezwykle czytelną klasyfikację roślin. Przyzwyczaiłam się już, że autorzy podobnych publikacji grupują rośliny według ich “rodzin” – razem opisują sukulenty, palmy, paprocie… Jednak do tej pory nie spotkałam się z książką, w której ważnym kryterium byłoby naturalne środowisko wybranych gatunków. A przecież to takie oczywiste, że od tego należałoby zacząć!
Nik Southern podkreśla, że kluczem do okiełznania domowej dżungli jest “powrót do korzeni”, czyli przestudiowanie historii pochodzenia każdego okazu i wyłapanie najistotniejszych cech jego środowiska naturalnego.
I tak sukulenty owszem, opisywane są razem, ale z punktu widzenia pustyni, czyli ekosystemu, z którego wywodzi się ten gatunek. W książce poznamy również sekrety lasów deszczowych, subtropików, obszarów Morza Śródziemnego czy mokradeł. Dopiero w drugiej kolejności autorka zapoznaje nas z konkretnymi odmianami roślin i dzieli się skutecznymi trikami związanymi z ich uprawą. Według mnie to upraszcza stawianie pierwszych kroków w świecie roślin – znacznie łatwiej jest zapamiętać, jakie warunki panują w danym klimacie i następnie powiązać go z odpowiednimi roślinami, zamiast wkuwać do głowy zasady uprawy kilkunastu lub kilkudziesięciu (sic!) gatunków z osobna. Osobiście uważam, że ten niezwykle czytelny sposób klasyfikacji wniósł mojego roślinnego skilla na zupełnie nowy poziom!

Atlas roślin? Nie do końca

Książka jest pełna porad dla aspirujących Simorośli, jednak informacji o konkretnych gatunkach jest nieco mniej. Znajdziemy opisy najpopularniejszych okazów, jednak ci z Was, którzy oczekują wielu konkretów w tej materii, mogą poczuć się nieco zawiedzeni. Każdej roślinie poświęcona jest jedna strona (+ duża fotografia), na której autorka zawarła przede wszystkim: ogólną charakterystykę, szczegóły uprawy (sekcja “jak nie zabić…”) i triki związane z przesadzaniem, rozmnażaniem itp. Przy danym gatunku podane są najczęściej popełniane w stosunku do niego błędy i to również uważam za świetny pomysł. W ten sposób odkryłam kilka kolejnych grzeszków, jakie mam na sumieniu. Według mnie, ilość informacji wydaje się optymalna dla początkujących i średnio-zaawansowanych – nie ma ich za dużo, co mogłoby człowieka zniechęcić i nieco przerazić, a jednocześnie jest ich tyle, że po lekturze tej części poradnika miałam wrażenie, że luki w mojej wiedzy powoli się zapełniają. Nie odnalazłam w książce wszystkich roślin, które posiadam, ale faktycznie opisane są w niej te najpopularniejsze i najczęściej spotykane. Jednak moją ulubioną sekcją w charakterystyce każdego gatunku jest “sposób na nazwę”. Czy Wy również macie problemy z zapamiętaniem nazw Waszych roślin? To jedna z moich największych udręk – nie jestem w stanie ogarnąć całego nazewnictwa!
Nik Southern poszła krok dalej i o każdej roślinie wymyśliła zabawne skojarzenie, które ma pomóc nam zapamiętać jej pełną nazwę. Genialne!
Czasem są to gry słowne, czasem rymowanki, czasem skojarzenia z jej wyglądem – ale każdy sposób uważam za szalenie skuteczny i wierzę, że pomoże nawet największym zapominalskim kojarzyć większość posiadanych przez nich okazów. Jest to o tyle ważne, że poprawne nazewnictwo to pierwszy krok na drodze do przyswojenia sobie trudnej sztuki uprawy roślin domowych (i przy okazji – do bycia prawdziwą Simoroślą) – to również podkreśla autorka w swoim poradniku.

Niewyczerpane źródełko

Kolejną istotną zaletą książki Jak nie zabić swoich roślin jest fakt, że na każdej stronie zaskakuje czytelnika inną cenną wskazówką lub ciekawostką. To jest to, czego najbardziej brakowało mi w książce “O roślinach” – prozaicznych rad, które przydają się na każdym kroku (przekonałam się o tym nie raz). Czy rośliny można sadzić w osłonkach czy tylko w doniczkach z dziurką? Czy każda potrzebuje drenażu i po co w ogóle się go robi? Czy wsadzenie roślin pod prysznic to dobry sposób pielęgnacji? Co zrobić, gdy przesadzimy z podlewaniem? (to moje największe odkrycie po lekturze poradnika Nik Southern – przesadzanie wcale nie jest jedynym wyjściem!) Które rośliny są szkodliwe dla zwierząt i po czym poznać oznaki zatrucia? A to tylko zalążek całości… Ilość wiedzy, którą wpakowano w raptem 250 stron jest naprawdę powalająca! I to są takie rady, które pewnie kilka pokoleń temu były przekazywane z dziada, pradziada, a dzisiaj trudno je już wydobyć od kogokolwiek, nawet od Google, bo przecież kto by sobie tym wszystkim zawracał głowę (pewnie łatwiej jest roślinę wyrzucić i zastąpić nową, niż próbować znaleźć takie wskazówki…) Pochłaniając kolejne rozdziały książki Jak nie zabić swoich roślin, miałam wrażenie, że pisała ją jakaś dobra wróżka chrzestna wszystkich aspirujących Simorośli, dzieląc się do granic praktyczną wiedzą o uprawie domowej dżungli. A co najlepsze, od dzisiaj mam całe to kompendium w zasięgu ręki. Po prostu cudownie!

Real-life photos, please!

Kończąc recenzję, chciałabym wspomnieć o samej oprawie graficznej i stylu pisania. Przyzwyczaiłam się już, że w magazynach i albumach, po które teraz najczęściej sięgam, zdjęcia muszą być jak z czołówki Instagrama lub Pinteresta – na pewno dobrze wiecie, co mam na myśli. Tymczasem fotografie wybrane przez Nik do jej poradnika zdają się być zrobione nieco przypadkowo, pod wpływem chwilowego natchnienia, bo akurat ktoś przechodził obok interesującego okazu i postanowił go uwiecznić. Inne obrazki przedstawiają sceny z mieszkania samej autorki i one również nie są przesłodzone ani w 100% dopracowane. Dzięki temu, jako osoba nadal uważająca się za początkującą w dziedzinie uprawy roślin, poczułam się nieco zmotywowana, bardziej ośmielona – moja domowa dżungla wcale nie musi wyglądać jak z żurnala! (czy tylko ja czuję się sfrustrowana, oglądając fotografie domowych roślin na Pintereście…? Dlaczego u mnie w domu nie wygląda to tak dobrze?!) Ważne, aby była efektem mojej pasji, co oznacza tak samo roślinne wzloty, jak i upadki. I to powinno być widać w naszym prywatnym zieleńcu i właśnie to widać na zdjęciach umieszczonych w książce Southern. Według mnie, dobór fotografii (i ilustracji, bo ich również sporo w środku!) to strzał w dziesiątkę dla wszystkich zielonych w dziedzinie zieleni. Same “real-life photos”!   Uzupełnieniem tych nieco “niedbałych” obrazków jest równie niedbały, ale bardzo ujmujący styl pisania.  Dzięki temu, że pełno w niej kolokwializmów i niewymuszonego humoru, książkę pochłania się dosłownie na jednym wdechu! Lekturę można porównać do czytania felietonu albo ulubionego bloga – jest lekko, przyjemnie, ale ponad wszystko rzeczowo. Według mnie, to przymioty najbardziej angażujących poradników.

***

Podsumowując, uważam, że książka Jak nie zabić swoich roślin to doskonały wstęp do zielonego świata, a jednocześnie – świetne uzupełnienie wiedzy dla tych, którzy już trochę siedzą w tym temacie. Nie znajdziecie w niej informacji o absolutnie wszystkich gatunkach roślin i pewnie warto mieć w domowej biblioteczce kilka innych tytułów, ale praktyczne wskazówki o domowej uprawie zawarte w tym poradniku pewnie nie raz ocalą tyłek Wam i Waszym zielonym podopiecznym. Sięgajcie po nią często i dzielcie się tą wiedzą z innymi, aby przetrwała kolejne pokolenia Simorośli! Premiera książki już 6 czerwca. Zajrzyjcie na stronę poświęconą poradnikowi, aby poznać więcej szczegółów!

Konkurs

No dobrze, dosyć tych zachwytów 🙂 Mam nadzieję, że czujecie się zachęceni do przeczytania tej nowości od Wydawnictwo Otwarte i tutaj przechodzimy do drugiej części dzisiejszego wpisu, czyli konkursu! Tak się składa, że mogę dwójkę z moich szanownych Czytelników obdarować egzemplarzem książki Jak nie zabić swoich roślin. Fajnie? Wiadomka! Ja bym brała udział w ciemno 😉 Aby pozwolić Wam lepiej wczuć się w klimat poradnika Nik Southern, wymyśliłam następujące zadanie konkursowe – udzielcie odpowiedzi na pytanie:

“Jaki jest Twój sposób na zapamiętanie nazwy wybranej/ulubionej rośliny?”

Puśćcie wodze fantazji i pozwólcie sobie na chwilę zabawy w skojarzenia i gierki słowne. Liczę na Waszą kreatywność! 🙂 Odpowiedzi umieszczajcie w komentarzach do tego tekstu! Każdy uczestnik zobowiązany jest do zapoznania się z regulaminem. Wzięcie udziału w konkursie jest równoznaczne z akceptacją regulaminu. Regulamin dostępny jest tutaj. Na zgłoszenia czekam do 11 czerwca 2018 (23:59). Spośród wszystkich komentarzy wybiorę 2 najciekawsze/najzabawniejsze. Miłej zabawy!  

Aktualizacja 14.06.2018 – WYNIKI KONKURSU:

Dziękuję za wszystkie zgłoszenia, jesteście super pomysłowi! Poniżej wybrane przeze mnie odpowiedzi, których autorki zostaną nagrodzone egzemplarzem książki “Jak nie zabić swoich roślin”. Dodaję również krótkie uzasadnienie, dlaczego wybrałam właśnie te zgłoszenia. 1. “Zazwyczaj zapominam początku, na przykład pierwszej litery, więc wymyślam pseudonimy. Szeflera – SZEFowa parapetu 😂” / fancybouquin [Szeflera to moja ulubienica i chociaż sama dość szybko zapamiętałam jej nazwę, to odkąd przeczytałam ten komentarz, ilekroć spoglądam w kierunku mojej szeflery, zawsze myślę, że to faktycznie SZEFowa parapetu 😆 Bardzo spodobało mi się to określenie i myślę, że to naprawdę skuteczny sposób na zapamiętywanie nazw roślin – skojarzenie czegoś z ich pierwszą sylabą.] 2. “Generalnie nie mam problemu z zapamiętywaniem, jeśli się wkręcę w temat – a wierzcie mi, w temat roślin jestem wkręcona bardzo mocno ostatnimi czasy! 😀 Z jedną z roślin miałam jednak problem – epipremnum (jak się później okazało) złociste. Jak do diaska zapamiętać nazwę czegoś, co nie jest monsterą? (bo przecież o monsterach teraz piszą w kółko!) Prosta sprawa: cudowna roślina = epicka roślina, a od “epic” do “epi” to już bliska droga! Złociste, a więc produkt “premium” – brzmi zupełnie jak “-premnum”, prawda? Powtarzane odpowiednią ilość razy – zostało w końcu zapamiętane! Epic-premium, czyli wspaniałe epipremnum (a co najlepsze, znalazłam je u babci i ukradłam szczepkę! )” / Anna Tutak [Niezbadane są ścieżki naszego umysłu i to najlepszy na to przykład – uwielbiam takie daleko idące skojarzenia i bardzo szanuję autorkę tego zgłoszenia za jej zaawansowany poziom wyobraźni! Chyba do końca życia będę myślała o epipremnum jako o “epickim premium” ] Dziewczynom gratuluję i proszę o kontakt mailowy czesc@pineap.pl lub na Facebooku w wiadomości prywatnej. I raz jeszcze dziękuję wszystkim za zgłoszenia, jesteście ekstra, Ananaski! 🍍🍍🍍 ZapiszZapisz ZapiszZapisz ZapiszZapisz
0