Top

Moja codzienna praca to szereg bardzo różnych zadań, które staram się realizować jedno po drugim. Poranek zaczynam najczęściej od przygotowania sobie listy tasków i wraz z upływem godzin, wykreślam z niej kolejne zrealizowane cele. Rzadko zdarza mi się taki dzień roboczy, w którym zajmuję się tylko jedną sprawą, bo zwykle każda współpraca czy zlecenie, jakich się podejmuje, składają się z drobniejszych zadań, które wykonuję stopniowo. I tak, zamiast danego dnia móc zrealizować cały projekt, czas poświęcam na 5 czy 10 różnych przedsięwzięć. Co zrobić, taka specyfika pracy.

W gruncie rzeczy, dni, w których mogę w pełni skupić się na jednym zadaniu, traktuję jak luksus. Wszystko przez to, że ja bardzo, podkreślam, BARDZO lubię sprawnie przemieszczać się od linii startu do linii mety. Jestem typem osoby w gorącej wodzie kąpanej, a każda jednostka cierpliwości, jaką muszę zużyć, wiąże się w moim przypadku z ogromnym wysiłkiem psychicznym. Dlatego bardzo doceniam chwile, gdy mogę oddać się jednej czynności i nie odpuszczać, aż nie osiągnę finiszu. Im szybciej się to wydarzy, tym większą frajdę mi to sprawia. To cudowne uczucie móc w szybkim czasie wykreślić z listy celów coś naprawdę dużego.

Tym bardziej dziwi mnie zatem fakt, jak często pozwalam jakimś zupełnie nieistotnym błahostkom odebrać mi przyjemność płynącą z kończenia biegu.

Najlepszym przykładem wziętym prosto z bieżącego kalendarza, jest moja nowa strona firmowa.

W lipcu 2018 roku doszłam do wniosku, że pilnie potrzebuję zaktualizować witrynę z marketingowym portfolio. W zeszłym roku mijały 2 lata od momentu założenia przeze mnie działalności, a że w tym czasie wydarzyło się w mojej zawodowej pracy bardzo wiele, to wypadało uporządkować sprawy firmowe, a co za tym widzie – również wizytówkę w sieci. Jak to zwykle bywa w moim przypadku, wizja otwarcia zupełnie nowego, pachnącego świeżością projektu, była źródłem wielkiej radości i czym prędzej przystąpiłam do fazy realizacji.

Oczywiście, zaczęłam od stworzenia szczegółowej listy tasków, które musiałam wykonać: wymyślenie nowej koncepcji dla mojej marki (zdecydowałam się przy okazji na mini rebranding, więc akcja “nowa strona www” szybko przeobraziła się w akację “nowa firmowa JA”), opracowanie identyfikacji wizualnej, a w kolejnych krokach zakup domeny, wybór szablonu, zainstalowanie go i dostosowanie do oczekiwanego wyglądu strony, zbudowanie wszystkich zakładek od nowa, stworzenie tekstów, grafik i zdjęć do publikacji, aż w końcu – przygotowanie pełnych opisów projektów, którymi chciałam się pochwalić szerszemu gronu. Jeśli ktokolwiek z Was odpowiadał kiedyś za postawienie strony z portfolio, ten wie, że pracy jest przy tym co nie miara.

I wyobraźcie sobie, że ze wszystkimi tymi zadaniami uporałam się w zaledwie 2 tygodnie. Był to środek upalnego lata i jakoś udało mi się wygospodarować wystarczająco dużo czasu, aby pogodzić projekt nowej strony www ze zleceniami fotograficznymi i tym samym w niemalże ekspresowym tempie zbudowałam zupełnie nową witrynę internetową.

Ależ byłam z siebie dumna! Zwykle nad podobnymi sprawami spędzałam wiele tygodni, a nawet miesięcy. A tu proszę! 14 dni i już, zupełnie nowe, piękne portfolio było gotowe!

Pozostała jeszcze jedna, drobna kwestia…

Sfinalizowanie rebrandingu w social mediach, czyli wystąpienie z wnioskiem o zmianę nazwy mojej strony na Facebooku, aby była spójną z tą stosowaną na stronie. Ale to przecież raptem jedno, dwa kliknięcia i po bólu, wystarczy poczekać na weryfikację Facebooka i tyle, będzie można w końcu spamować znajomym nowym adresem www!

Jak postanowiłam, tak uczyniłam, podtrzymując imponujące tempo działania. Niestety, Facebook miał inne zdanie na temat mojego rebrandingu. Pracownik ich działu uznał, że istnieje za mało dowodów na to, że proponowana przeze mnie nowa nazwa strony nadal dotyczy tego samego, co wcześniejsza (tj. mojej działalności gospodarczej) i poproszono mnie o dodatkowe argumenty za tym, że to rzeczywiście rebranding, a nie próba podmiany treści profilu na zupełnie inne. Zaproponowano, abym podesłała np. link do oświadczenia o rebrandingu na mojej nowej www albo do postu na Facebooku, w którym poinformowałabym fanów o zaistniałych zmianach.

Super, wystarczy opublikować najzwyklejszy post na Facebooku, napisać w nim, że SO CONTENT to teraz #działam i wysłać link do niego administratoromserwisu.

Tak powinnam była zrobić.

A co stało się w rzeczywistości?

Wkurzyłam się, że ja tu w 14 dni uwijam się z zupełnie nową witryną, a oni mi tu wyjeżdżają z taką błahostką i to na samym końcu, tuż przed linią mety, kiedy mogłabym pochwalić się wszem i wobec ukończonym projektem nowego portfolio.

A co zrobiłam w drugiej kolejności?

Pomyślałam “Ok, zrobię to potem”.

To było w lipcu 2018. W sierpniu zastanawiałam się, jakby sformułować tę informację o rebrandingu, bo w sumie to ja wcale nie miałam w planach żadnego takiego oświadczenia, a tu nagle mnie do niego przymuszają. Wkurzenie trwało dalej.

We wrześniu doszłam do wniosku, że bez sensu jest to dłużej ciągnąć, muszę po prostu usiąść i napisać cokolwiek, aby popchnąć sprawę dalej. W październiku byłam już święcie przekonana, że to słuszny plan i że warto tak postąpić.

W końcu nadszedł listopad i myślami byłam już na ślubnym kobiercu. A potem pojechałam na Sri Lankę, gdzie spędziłam drugą połowę miesiąca. Po powrocie z urlopu, w grudniu, nie miałam zbyt wiele innych spraw na głowie, więc uznałam, że to idealny moment, żeby dociągnąć sprawę nowego portfolio do linii mety, tak na zakończenie owocnego roku w pracy. Ale przecież grudzień to Święta, tyle było do ogarniania, że jakoś zabrakło mi tego kwadransa na napisanie 1 (słownie: jednego) postu na Facebooku.

Styczeń. Teraz, albo nigdy! Nowy rok, nowa ja, nowa lista postanowień noworocznych, a zatem i nowa strona www. Ale wiadomo, lista postulatów na 2019 była długa, więc zdecydowałam zabrać się za realizację tych innych, niby ważniejszych.

Aż w końcu nastał luty roku pańskiego 2019. I któregoś dnia, bez dłuższego zastanowienia się, po prostu usiadłam, w 10 minut (sic!) napisałam post na FB mówiący o rebrandingu, opublikowałam go na fanpage’u, linkując przy okazji do nowej witryny z portfolio. Informacja poszła w świat. Następnie odwołałam się w sprawie zmiany nazwy strony na Facebooku, znów mi odmówiono, ale tym razem byłam nieugięta i w ciągu paru dni przychylili się do mojej prośby.

Projekt wdrożenia odświeżonego portfolio nareszcie mogłam uznać za zakończony.

Tadam! – chciałam krzyknąć sama do siebie. Ale nie krzyknęłam, bo poziom zażenowania tą sytuacją przekroczył już wszelkie dopuszczalne normy i postanowiłam szybko przejść nad nią do porządku dziennego, próbując przy tym zignorować fakt, że w idiotyczny sposób straciłam 7 miesięcy, gdy moja internetowa wizytówka mogła zawojować sieć.

Wypadłam z toru

Ale ta sytuacja doskonale uświadomiła mi pewien mechanizm, któremu niejednokrotnie się poddaję: mechanizm wypadania z toru z powodu drobnostki. Gdy potykam się o jakąś totalnie nieistotną przeszkodę, która wybija mnie z rytmu, dezorientuje, aż w konsekwencji powoduje, że nie potrafię wrócić na właściwą ścieżkę i nie dobijam do linii finiszu.

Czasem dzieje się to na początku drogi, czasem gdzieś w środku, innym razem padam bezsilna kilka metrów przed metą. Ale zawsze spowodowane jest to błahostką.

Z czego to wynika?

Spróbowałam rozłożyć na czynniki pierwsze ten mechanizm, tak, aby w przyszłości móc unikać kolejnych takich sytuacji. Przyczyn dopatrzyłam się przynajmniej kilku:

Efekt zaskoczenia

Najczęściej wypadnięcie z torów powodują sprawy, których się nie spodziewam. Przy budowaniu nowej strony www, dokładnie rozpisałam sobie kolejne zadania, które wymagały mojej uwagi, ale nie pomyślałam o tym, co będzie, gdy coś pójdzie nie po mojej myśli. Gdy ktoś z działu Facebooka uzna, że zmiana nazwy fanpage’a jest nieczytelna i tym samym nie może zostać wprowadzona w życie. A był to kluczowy etap, bez którego nie mogłam pójść ani kroku dalej.

I nagle, pędząc jak szalona do linii mety, znienacka wyskakuje mi na drogę, dajmy na to, jakaś mała, parchata żaba, a ja, zdezorientowana, potykam się o nią i z łomotem padam na pysk. Wystarczyłoby się podnieść, ale gdzie tam, wolę siedzieć i się wkurzać na cały wszechświat, że w tej konkretnej chwili zesłał na moją drogę żabę (albo tego nieskorego do współpracy pana z działu obsługi wniosków na Facebooku) zamiast pozwolić gładko przebiec cały dystans, od samiuśkiego startu, aż do końcowej wstęgi.

Efekt skali

Kolejna moja obserwacja jest taka, że nie bez znaczenia w takich sytuacjach jest skala. Zmiana nazwy strony na Facebooku to był pikuś w stosunku do wielkości całego przedsięwzięcia, czyli zbudowania od podstaw portfolio. A jednak to ta malutka przeszkoda rozłożyła mnie na łopatki, mimo, że wcześniej po drodze natrafiałam na dużo większe i bardziej niebezpieczne zasadzki, które mogły spowodować wypadnięcie z toru. Ale nie, nie ze mną takie numery, w moim biegu jestem w stanie przeskakiwać nad przepaścią, stawiać czoła nawałnicom, radzić sobie z ogólnym wyczerpaniem, ale na kilka metrów przed metą wywalę się z powodu poluzowanego sznurowadła. A to z kolei prowadzi do przyczyny nr 3…

Frustracja

Wiem, że doświadczamy jej na różnych etapach pracy, ale w opisywanych przeze mnie sytuacjach ma ona szczególne znaczenie – gdy natrafiam na nieoczekiwaną i bardzo małą (w stosunku do całego projektu) przeszkodę, która wybija mnie z rytmu, poziom frustracji nagle wzrasta i bardzo szybko przejmuje nade mną kontrolę. Nie jestem w stanie skupić się na dalszej drodze, wolę przyhamować, nawet dobrowolnie zejść z toru i poużalać się nad sobą. Dokładnie tak było w przypadku mojego portfolio – nie mogłam uwierzyć, że po 2 tygodniach intensywnej pracy, coś tak drobnego staje mi na ścieżce, którą sobie wytyczyłam. I pewnie, wystarczyłoby zebrać się w sobie, wziąć większy rozbieg i po prostu przeskoczyć ten problem, ale frustracja zdążyła już rozsiąść się za sterami mojej świadomości i nie pozwoliła ruszyć się z miejsca (w przypadku nowej strony www, uziemiła mnie na całe 7 miesięcy…).

***

Pewnie fajnie byłoby od podawania zaobserwowanych przyczyn, przejść do podzielenia się środkami zapobiegawczymi albo chociaż metodami radzenia sobie z wypadaniem z toru, ale jak sami widzicie, jestem raczej kiepskim doradcą w tym zakresie, bo sama wciąż przegrywam w starciu z błahostkami. Zresztą, chyba wszyscy się zgodzimy, że najlepszy sposób na to, aby z takich opresji szybko wyjść obronną ręką, to nie dać się, po prostu. Biec dalej i nie przestawać, choćby się człowiek po drodze nawet kilka razy wyłożył przez małą żabę pojawiającą się znienacka na trasie albo przez wkurzające, co rusz luzujące się sznurowadło. Ot, cała filozofia. Nie zmienia to jednak faktu, że z zastosowaniem tej zasady w życiu różnie bywa (sama jestem tego najlepszym przykładem).

Dzisiejszym tekstem chciałabym Was przede wszystkim uczulić na takie sytuacje, bo to pierwszy krok w kierunku wygranej. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, co sprawia, że w przypadku niektórych projektów zawodowych czy celów w ogóle, pomimo najszczerszych chęci i świetnego startu, nie dobiegam do linii mety. A tymczasem okazuje się, że czasem nie chodzi o brak motywacji albo kiepską formę, czasem chodzi, nie bójmy się tego powiedzieć, o pierdoły. Małe, irytujące błahostki, które dezorientują i pozwalają frustracji namieszać w głowie, a w konsekwencji odbierają przyjemność płynącą z kończenia biegu.

Nie wiem jak Wy, ale ja od dziś wypowiadam otwartą wojnę pierdołom. W przeciwnym razie to ja wkrótce stanę się jedną z nich…

 

Grafika tytułowa: FreeVector.com

0