Top
Kupiłam sobie ostatnio spodnie. Wysoki stan, szerokie w biodrach i w nogawkach. Bardzo wygodne, w popularnym ostatnio fasonie „mom”. Gdy przymierzałam je w sklepie patrzyłam w lustro i myślałam o tym, jak doskonale się w nich czuję. Jednocześnie próbowałam sobie też wyobrazić, co kiedyś powiedziałabym o parze takich jeansów. Bo widzicie, spodnie te z jednej strony idealnie pasują do mojej figury, a z drugiej uwydatniają to, co przez lata nieudolnie ukrywałam przed światem, a najbardziej przed samą sobą. Droga jaką przebyłam, aby w zaciszu sklepowej przymierzalni, w obecności siebie i tylko siebie móc się zachwycić tymi spodniami była bardzo długa. Ale może po kolei…

Kiedyś

Rozkoszując się pyszną, świeżutką pizzą jedzoną w gustownym lokalu, już biorąc pierwszy kęs myślałam o tym, dokąd powędrują te nadprogramowe kalorie. Sięgając po pierwszą kostkę czekolady, w myślach układałam plan treningowy, jak spalić tę kostkę i 23 następne, bo pewnym było, że na jednej nie poprzestanę. Przyjmując od mamy zaproszenie na spontaniczny deser w ulubionej kawiarni, przytakiwałam ochoczo z jednym warunkiem, który zdradzałam tylko samej sobie: wieczorem poćwiczę. Chyba nie muszę dopowiadać, że rzadko kiedy taki warunek spełniałam? [row][column width=”5″] Znasz to, prawda? Każda z nas to zna. Ja żyłam w ten sposób przez około 3 lata. Mówię żyłam, bo w jakiś niewytłumaczalny sposób moja obsesja minęła. Chociaż przepraszam, to nie jest wcale takie niewytłumaczalne. Mam pewne wytłumaczenie, nawet dwa potencjalne wytłumaczenia.

Więc jak to się stało, że zaakceptowałam swoją figurę?

[/column][column width=”7″]160518_samoakceptacja3[/column][/row]

Pierwszy krok: głowa

Proces samoakceptacji w każdym przypadku przebiega inaczej. Wierzę jednak, że zaczyna się od głowy i tego, jakie mamy nastawienie do siebie i swojego ciała. Przez kilka lat próbowałam osiągnąć wygląd, jaki nigdy nie był mi pisany. Wydawało mi się, że chcieć to móc i że muszę tylko wyrzec się słodyczy, niezdrowych przekąsek, pokochać treningi z Chodakowską i osiągnę każdy wizerunek, jaki sobie wymarzę. Ale to nieprawda. Może zeszczupleję, może zmniejszy mi się obwód bioder, może zejdę rozmiar, nawet dwa, ale figura pozostanie. Bo jest zapisana dużo głębiej niż na poziomie wagi. Określone partie ciała zawsze będą miały takie a nie inne proporcje. Zrozumienie tego faktu zajęło mi kilka lat, ale dzień, kiedy wreszcie powiedziałam to sobie otwarcie, był pierwszym dniem, gdy przestałam obsesyjnie zabiegać o figurę, która zawsze była poza moim zasięgiem. To był pierwszy krok na długiej drodze do osiągnięcia harmonii i zaakceptowania siebie.

Drugi krok: serce

Drugim równie ważnym krokiem było uporządkowanie swoich spraw osobistych. Być może to dość popularny objaw, ale u mnie był nadzwyczaj widoczny: ilekroć w moim życiu osobistym następowały jakieś nagłe zmiany, dobre lub złe, zawsze to waga była pierwszym indykatorem. Albo rażąco malała, albo diametralnie szła w górę, zazwyczaj jednak to drugie. Rekord padł, gdy w ciągu roku przybrałam około 8kg, zupełnie przegapiając moment tycia. Ktoś może powiedzieć „co to jest 8kg?”, ale dla młodej dziewczyny, która wcześniej nigdy nie zwracała uwagi na to dziwne urządzenie w łazience, na którym można sprawdzić swój ciężar, 8kg było jak 20 albo i 30. [row][column width=”7″]160518_samoakceptacja2[/column][column width=”5″] Próbowałam jakoś wrócić do poprzedniej wagi, ale czułam, że ani dieta ani ćwiczenia nie pozwolą mi na to. Przez kilka miesięcy męczyłam się sama ze sobą, szukając przyczyny takiej sytuacji. Jak się okazało dużo później, przyczyną były emocje – skrywane głęboko emocje, które starałam się ignorować i nigdy nie wyciągać z zakamarków mojego serducha. I nawet ujawniając je nie wiedziałam jeszcze, że to one były podłożem moich problemów z wyglądem i moich problemów z akceptacją siebie.[/column][/row]

Nie oszukuj!

Dopiero gdy zmieniło się moje myślenie i dopiero, gdy w życiu osobistym zaznałam pewnej stabilizacji, dopiero wtedy byłam gotowa na zmianę. Ale czy wróciłam do tego, jak wyglądałam kiedyś? Oczywiście, że nie wróciłam! Bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Samoakceptacja nie polega na tym, że mówisz do siebie „jesteś super, jesteś zwycięzcą!”, a później wymuszasz na sobie radykalne zmiany. Samoakceptacja to stan harmonii, pogodzenia i zaprzyjaźnienia się z samą sobą. Wcale nie jest łatwo żyć w takiej wewnętrznej szczerości. Bardzo często próbowałam się oszukać i zawsze kończyło się to niczym innym jak frustracją i złością.

Nigdy nie będę inna niż jestem.

Mogę spędzić całe życie uganiając się za wizją mojej nowej figury i skończyć jako sfrustrowana staruszka, której nie udało się zrealizować swoich (nieosiągalnych) ambicji. Ale mogę też spędzić życie na przyjemnościach, biorąc co mi dano i wyciskając z tego ostatnie soki. Czego by nie powiedzieć o sprawie wyglądu, to nikt mi nie powie, że ciągłe rozmyślanie o odbiciu w lustrze jest ciekawsze niż czytanie książek, fotografowanie, podróżowanie… Życie idzie naprzód i nigdy nie zwalnia, a samoakceptacja pomaga trzymać się nurtu i płynąć na fali tych wszystkich cudowności, które trafiają się każdego dnia. Wystarczy zrobić pierwszy krok, potem drugi, a reszta sama się wydarzy. [row][column width=”6″]160518_samoakceptacja4[/column][column width=”6″]

Meta: przymierzalnia

Nim się obejrzysz skończysz w sklepowej przymierzalni, ubierając na siebie to, co będzie dla Ciebie jak idealnie skrojone opakowanie. I tak jak ja uśmiechniesz się na ten widok, bo wiesz, że to ostatnia chwila gdy zastanawiasz się, czy dobrze w tym ubraniu wyglądasz. Po chwili wyjdziesz z przymierzalni i zajmiesz się prawdziwym życiem i jego przyjemnościami. Wiesz już przecież, że to dużo ciekawsze niż martwienie się o obwód bioder albo nawet i brzucha.[/column][/row]