Top

Wyobraźcie sobie sytuację: jakikolwiek błąd w życiu popełnicie, cokolwiek głupiego powiecie albo ilekroć zrobicie z siebie totalnych idiotów, zawsze otrzymujecie szansę, aby to wszystko naprawić. Ba, nawet odkręcić, bo możecie przeżyć każdą chwilę dowolną ilość razy. Wystarczy wejść do szafy lub zacienionego pomieszczenia, zacisnąć pięści, zamknąć oczy i pomyśleć o momencie w życiu, do którego chcielibyście się cofnąć. Ot, taka tam błyskawiczna podróż do przeszłości, banał. Brzmi absurdalnie? To wyobraźcie sobie teraz, że o Waszej niezwykłej umiejętności mówi Wam rodzony ojciec w dniu ukończenia pełnoletności i robi to z pełną powagą i przekonaniem, że to prawda. Co najśmieszniejsze – to jest prawda.

Właśnie w takiej sytuacji znalazł się główny bohater filmu „About time”, Tim (w tej roli cudownie rudy Domhnall Gleeson), który do czasu tej jakże istotnej rozmowy ze swoim ojcem (w jego postać wcielił się Bill Nighy, słynący z roli w „Love actually”) wiódł niepozorne życie przeplatane wieloma wpadkami. Aż tu nagle dowiaduje się, że może wrócić do przeszłości i uniknąć tych wszystkich komicznych incydentów. Po dość krótkiej chwili niedowierzania i przekonaniu się na własnej skórze, że faktycznie posiada umiejętność przenoszenia się w czasie, Tim rozpoczyna swoje dorosłe życie z nadzieją, że w końcu odmieni swój nieco parszywy los. Jednak podróżowanie między teraźniejszością a przeszłością wcale nie okazało się być tak lekkie i przyjemne, jak można by oczekiwać.

Niewątpliwie niezwykła umiejętność Tima pomogła mu zdobyć serce ukochanej Mary. W jej rolę wcieliła się Rachel McAdams, której gra chyba pierwszy raz tak bardzo mnie przekonała. Chociaż „The Notebook” dał jej nieśmiertelną sławę wśród  wielu kobiet i mężczyzn na całym świecie, to ja musiałam doczekać się najpierw „About time”, aby zrozumieć ten fenomen. Być może to kwestia jej zabawnej, za krótkiej grzywki, w której wyglądała wyjątkowo uroczo, a może charakteru bohaterki, którą grała – Mary miała w sobie bardzo dużo naturalności, czym zdecydowanie zdobyła moje serce. Zapewne nie zdziwi nikogo, gdy stwierdzę, że to jednak odtwórca głównej roli, Domhnall Gleeson, stanowił główną “atrakcję”. Był tak słodko nieporadny i nieśmiały, a w dodatku po każdej swojej wpadce przepraszał swoich rozmówców, po czym chował się do najbliższej szafy, zaciskał powieki i próbował wszystko naprawić . Jego „could you excuse me for a second”  brzmiało w filmie wielokrotnie i z każdym kolejnym razem zdawało się być coraz bardziej komiczne, chociaż w gruncie rzeczy Tim wracał do przeszłości również z tych mniej zabawnych powodów.

Chociaż brytyjskich komedii romantycznych obejrzałam w życiu wiele (co więcej, większość z nich, podobnie jak „About time”, była efektem pracy reżysera Richarda Curtisa), to jednak ten element podróżowania w czasie wniósł do filmu element zaskoczenia, nieprzewidywalności. Niby bez trudu można by się domyślić, jak postąpi główny bohater i co wydarzy się za chwilę, lecz mimo to moje przypuszczenia w większości okazywały się błędne. Dzięki temu z pozoru tak banalny film potrafił wciągnąć nie tylko mnie, starego wyjadacza, ale również nieco bardziej sceptycznego widza, jakim bez wątpienia jest mój Luby.

Historia przedstawiona w „About time” jest stara jak świat, a mimo to twórcom udało się opowiedzieć ją w jeszcze inny niż do tej pory sposób. Chociaż losy nieporadnego rudzielca, wiecznie chowającego się do szafy zdają się być zarysem fabuły komediowej, to w filmie trafimy również na sceny, które poruszą nasze serducha i, kto wie, może nawet wzruszą. I chociaż finalne wnioski Tima, do których doszedł po latach podróżowania w czasie, mogą wydać się komuś totalnym cliché, to jednak odnoszę wrażenie, że większość z nas w swoim życiu nie zagłębia się nawet w takie płycizny. A szkoda.

PS. Oczywiście, w Polsce film funkcjonował pod innym tytułem – “Czas na miłość”, ale nie czarujmy się – angielski zawsze brzmi lepiej:)