Top
Everest film

[dropcap]M[/dropcap]inęło już kilka tygodni, odkąd w kinach wyświetlane jest najnowsze dzieło w reżyserii Baltasara Kormákur’a i powoli znika ono z afiszów. Ostatnim rzutem na taśmę wybrałam się ze znajomymi na wieczorny seans “Everestu”, aby przekonać się, czy istnieje film, który warto obejrzeć w 3D. Okazało się, że takowy istnieje i jest nim właśnie opowieść o katastrofie, która przed prawie 20 latami  rozegrała się na szczycie świata.

Czy lubicie filmy katastroficzne? Takie, gdzie jest dużo krzyków, krew się leje, kogoś coś przygniata, kogoś innego coś przecina w pół, ktoś inny kona w męczarniach gdy poziom wody w pomieszczeniu powoli dobija do sufitu…? Tak zwykle przedstawiane są na ekranie katastrofy, czy to naturalne, czy o podłożu cywilizacyjnym. Tymczasem “Everest”, chociaż z założenia jest obrazem tego typu tragedii, na pewno nie jest zwykłym filmem katastroficznym. I to mi się w nim bardzo podoba. Co w nim jest takiego i dlaczego to lubię – już tłumaczę.

Zacznijmy może od początku. Jest rok 1996 i Everestowy biznes kwitnie w najlepsze. Śmiałkowie z całego świata płacą dziesiątki tysięcy dolarów organizatorom wspinaczek na szczyt najwyższej góry naszego globu. To pierwsze, co mi się spodobało w filmie – uświadomił mi, że taki proceder w ogóle miał i nadal ma miejsce, bo nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że taka opcja w ogóle istnieje. Ba, w życiu bym się nie spodziewała, że chcąc wejść na Mount Everest, na szlaku czekają mnie tłumy ludzi i wieczne kolejki do drabinek i lin (sic!).

Idźmy jednak dalej: wśród organizatorów wycieczek jest też Rob Hall, doświadczony himalaista, który w 1996 ma za sobą już cztery udane wspinaczki na Everest. Piąta, odbywająca się w maju tegoż roku, ma być kolejnym sukcesem, na dodatek dzielonym z dziennikarzem, Jonem Krakauer’em, który w zamian za pomoc w rozreklamowaniu biznesu Hall’a otrzymuje atrakcyjną ofertę na wzięcie udziału w wyprawie. Opisuje on wszystkie etapy ekspedycji, rozmawia ze współuczestnikami, analizuje, na czym polega fenomen Everestu i co ludzi przyciąga do tego giganta. Szczerze, to po obejrzeniu filmu jestem i nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem też, czy ostatecznie dokonał tego sam Krakauer, zwłaszcza w kontekście tragicznego finiszu wyprawy na Everest w maju ’96 roku. A to właśnie na podstawie jego wspomnień powstała książka, a docelowo scenariusz do filmu, o którym Wam opowiadam.

Jeśli chodzi o efekty 3D, są ogromnym urozmaiceniem i zapewniają widzom mnóstwo dodatkowych wrażeń, z których nie warto rezygnować w imię skromnej oszczędności na bilecie do kina. Nie czarujmy się, za tych kilka dodatkowych złotych nie kupimy sobie nic wartościowego, natomiast 99,99% z nas nigdy nie będzie miało szansy zobaczyć na żywo tego, co pokazano w “Evereście”. A możecie mi wierzyć, że widoki są powalające i pierwszy raz siedząc w kinowej sali z okularami na nosie nie żałowałam decyzji o wybraniu wersji 3D.

Jednak to, co najbardziej poruszyło mnie w filmie, to sposób przedstawienia katastrofy z udziałem ekspedycji wspinaczkowej. Jak wspomniałam w pierwszej części wpisu, filmy katastroficzne kojarzą mi się z wiecznym krzykiem, płaczem, rozlewem krwi, a to właśnie tych elementów brakuje w “Evereście”. Ale takie braki zbudowały klimat całej opowieści, podkreśliły jej sens. Co innego, gdy spada samolot, nawet taki mieszczący setki ludzi na pokładzie. Co innego, jak wybucha wulkan i zalewa kilka wiosek, odbierając życie tysiącom lub setkom tysięcy ludzi. Nawet tsunami pochłaniające całe wyspy jest czymś zupełnie innym. Na najwyższym szczycie Himalajów nie ginie wielu ludzi na raz, ale giną w sposób bardzo poruszający, co udało się przedstawić twórcom “Everestu”. Nie ma krzyków, bo w warunkach powyżej 8000 metrów powyżej poziomu morza nikt nie odważy się krzyczeć, aby nie zużywać zbyt dużo tlenu. Nie ma krwi, bo ludzie opatuleni są wieloma warstwami odzieży. Nie ma długiego konania w męczarniach. Wspinacze umierają w mgnieniu oka, spadają ze skalnych półek tak delikatnie, jakby ktoś leciutko pchnął ich w przepaść. Albo giną powoli, tracąc ostatni dech w piersiach i po prostu padając gdzieś na szlaku.

Każda taka śmierć wyraźnie zaznacza ogrom wyzwania, jakim jest Mount Everest, oraz tragedię ludzi, których marzeniem jest okiełznać tę górę. Jak mówił Rob Hall do członków majowej ekspedycji z 1996 roku: “Ludzki organizm po prostu nie jest stworzony do tego, aby funkcjonować na wysokości lotu Jumbo Jeta”. A jednak pomimo niesprzyjających warunków, własnych słabości oraz zagrożenia dla zdrowia i życia, co roku setki ludzi próbuje spełnić swoje marzenie o spojrzeniu na świat z samego szczytu. Raz na jakiś czas góra zatrzyma kogoś u siebie, pozostając fascynującą śmiertelną pułapką, której nie brakuje hołdowników. Myślę, że po obejrzeniu “Everest” kilku ich przybyło.

Zdjęcie główne na licencji CC0: [link]

Zdjęcia z filmu: materiały prasowe