Top
© Artur Rawicz / Onet

Miniony weekend spędziliśmy z Lubym w Warszawie, a celem naszej wizyty był koncert Ellie Goulding w Hali Torwar. Oficjalnie zamknęłam listę wykonawców, których obowiązkowo chciałam w życiu posłuchać na żywo (chociaż już otwieram nową listę i zapełniam nowymi pozycjami), ale czy było warto wybrać się do Warszawy w te mroźne dni?

Wielkie rozczarowanie – koncert odwołany

Występ na żywo Ellie od 6 lat widniał na mojej liście “TO ATTEND”. W 2010 roku, gdy odkryłam wokalistkę z jej pierwszym albumem Bright Lights, liczyłam zobaczyć ją na żywo na Open’erze. Aby ułatwić Wam wyobrażenie sobie, jak “mało” znaczącą personą w świecie muzyki była wówczas Ellie, warto powiedzieć, że jej występ zaplanowany był na godzinę ok. 17:00. Każdy doświadczony open’erowicz na pewno wie, że takie godziny zarezerwowane są dla mało znanych, dopiero co odkrytych artystów, a Ellie w 2010 roku do właśnie takich była zaliczana. Pech sprawił, że tego dnia zachorowała i ostateczne koncert się nie odbył. Musiałam poczekać 6 lat, aby zebrać się w troki i stanąć na płycie Hali Torwar, gdzie Goulding wystąpiła 23 stycznia.

Słaby początek

Sobotni koncert oboje z Lubym uznaliśmy za bardzo udany, co wcale takie oczywiste nie było – przykładowo po grudniowym występie Florence ja byłam zachwycona, a Luby bardzo rozczarowany. Jednak Ellie zjednała sobie zarówno nas oboje, więc pozytywnie zakończyliśmy nasze trzymiesięczne turnee koncertowe (przypominam, że w listopadzie skakaliśmy też na Rudimental). Z początku występ Goulding zdawał się być mocno przeciętny – większość osób dość sztywno odbierała kolejne piosenki, a i sama artystka jakoś nie zabiegała o uwagę publiczności. Ostatecznie tłum dał się porwać jej muzyce, co na pewno miało związek z wykonaniem takich utworów jak Burn, I got you on my mind, Something in the way you move czy Army, o którym kawałku było niedawno głośno.

Po prostu Ellie

Jeśli mam krótko wytłumaczyć, co podobało mi się w koncercie, to przede wszystkim urok artystki oraz wizualizacje video na scenie. Sama Ellie wydawała się być mega normalną, nieco nieśmiałą dziewczyną, której “tak o” przydarzyła się światowa kariera muzyczna. Tak jak Beyonce na scenie jest divą i ani przez chwilę nie sprawia wrażenia “zwykłej”, tak jak Florence kojarzy mi się raczej z magiczną nimfą, w żadnym wypadku ze “zwykłą” dziewczyną, tak Ellie odebrałam jako młodziutką kobietkę, która po prostu śpiewa o swoich miłostkach do chłopców (tak zresztą powiedziała podczas koncertu) oraz o stanie młodości. O ile nie jestem w stanie sobie wyobrazić studiującej ze mną na uczelni Beyonce ani Florence, która moim zdaniem bardziej pasuje do świata Tolkiena lub równie magicznych krain, tak Ellie śmiało mogłaby się wtopić w tłum studentów i w żaden sposób nie wyróżniać się na tle innych młodych osób. I mówię to z pełną sympatią do wokalistki, staram się po prostu wyrazić, jakie wrażenie na mnie zrobiła.

Jednym z momentów w trakcie koncertu, kiedy dało się poczuć skromność i taką normalność Ellie, był jej sposób zapowiedzi piosenki, którą nagrała z Calvinem Harrisem. Powiedziała wtedy:

“This is a song I’ve made with my friend…”

(w tej chwili wyobraziłam sobie, jak siedzi z jakimś Johnem lub innym Jamesem w piwnicy w Londynie i próbuje sklecić sensowny kawałek przy akompaniamencie gitary akustycznej)

“…his name is Calvin Harris”.

I tutaj zaczęła się euforia tłumu, a Torwar wypełniły słowa piosenki Outside. Ot, taka zabawna anegdotka, możecie mnie cytować ;))

Show obrazów i świateł

Jeśli zaś chodzi o wizualizacje, to “zrobiły” całe show – były prześwietne! Geometryczne wzory, gra kolorów, spoty z wokalistką (trochę przypominały mi występ Lady Gagi). Dzięki wizualizacjom scena stała się jednym wielkim, kolorowym kalejdoskopem, który wciąż się obracał i tworzył coraz to nowsze konstelacje. Propsy dla autorów!

Nowa fitspiracja

Ach, i jest jeszcze coś… Gdybym kiedykolwiek szukała motywacji, aby iść na gym, proszę przypomnijcie mi o nogach Ellie… Jeny, co za widok 🙂 Nie żadne patyki, nie żadna “thigh gap” (wtf? co to w ogóle jest?!), tylko piękne, delikatnie umięśnione, ale w granicach kobiecości, blade (! serio!) nóżki, na których przy zbliżeniach kamery nie dało się dostrzec nawet najmniejszego marszczenia… Śledzę Ellie w social media i wiem, że jej ogromną pasją jest fitness i szeroko pojęta aktywność fizyczna, więc nie dziwią mnie takie efekty 🙂 Naprawdę przepięknie wyglądała, stroje dodatkowo podkreślały jej walory, nie odbierając jej jednak wdzięku i dziewczęcości. Duży plus!

Mam jakieś takie dziwne przeczucie, że z Ellie zobaczę się w tym roku na Open’erze… Nie obraziłabym się 🙂

***

O koncercie to tyle, ale we wtorek wpadnijcie na wpis z Photo diary. Z Waszych odpowiedzi w ankiecie wynika, że wpisy-galerie bardzo Wam odpowiadają, więc będzie ich więcej 🙂 A wszystkich tych, którzy jeszcze nie podzielili się swoją opinią, odsyłam do tego wpisu i do tej króciutkiej (!) ankiety:

>>> ANKIETA DLA CZYTELNIKÓW <<<

Zdjęcie główne: © Artur Rawicz / Onet