
Photo Diary: Cinque Terre
Jeżeli już, to Santorini powinno być nazywane greckim Cinque Terre. Nigdy na odwrót.




Tutaj jeszcze śniadanie w Pizie. Do Cinque Terre musieliśmy dojechać z Pizy pociągiem, który oczywiście nam uciekł.
Monterosso al Mare
W takim miejscu konsumowaliśmy z Lubym drugie śniadanie.
Liguria to kraina cytryn, wszędzie było ich pełno. Tradycyjny trunek z tych stron to, oczywiście, Limoncello, czyli cytrynowy likier.
W jednej z ulic Monterosso dostrzegłam drzwi, które zamiast zamurować, ktoś wypełnił kartonami po winie. To takie włoskie, nie sądzicie?
W każdej z pięciu miejscowości Cinque Terre największą frajdę sprawiało nam wędrowanie bocznymi uliczkami i przyglądanie się codziennemu życiu mieszkańców. Tutaj ogródek nieopodal głównego deptaku Monterosso al Mare.
Włoska architektura zadziwiła mnie umiłowaniem… pasków! Tak jak cytryn, wszędzie było ich pełno. Za to kocham Włochów jeszcze bardziej!
Szlaki Cinque Terre porasta bujna roślinność, a wśród niej dużo, dużo aloesu. To właśnie gigantyczne liście aloesu są w tych rejonach „płótnem” dla street artowców i turystów, oczywiście.
Monterosso jako jedyna z pięciu miejscowości może pochwalić się piękną, piaszczystą plażą.
Droga z Monterosso do Vernazzy
Nie mieliśmy z Lubym wystarczająco czasu, aby obejść cały park (myślę, że będąc zapalonym piechurem można by tu spędzić tydzień, nawet dwa i nie obejść wszystkich tras), więc wybraliśmy jeden, najbardziej malowniczy odcinek, z Monterosso do słynnej Vernazzy.

Na samym początku szlaku piechurów wspomagali lokalni muzykanci, a wraz z nimi pies, który rozwalił mnie swoją pozycją spania. No uroczy, po prostu! 🙂

Park Narodowy Cinque Terre to przede wszystkim obszar rolniczy, o czym turystów regularnie informowały liczne tabliczki na szlakach. O ile w miastach to turyści dominują, to na zboczach wybrzeża można poczuć sielski klimat i obserwować olbrzymie plantacje i sady. W niektórych zakamarkach skalnych rolnicy wystawiali stragany (jak widać czasem obywało się nawet bez straganu) i oferowali zmachanym piechurom świeżo wyciskane soki z owoców prosto z plantacji.


W dniu, gdy odwiedzaliśmy Cinque Terre, panował wysoki upał – około 28 stopni, silne słońce i znikomy wiatr. Już po kilkudziesięciu minutach wędrówki odczuliśmy z Lubym zmęczenie, więc przy pierwszej lepszej okazji zboczyliśmy ze szlaku i usadowiliśmy się w cieniu drzew, tuż nad górskim potokiem. Tak naprawdę chcieliśmy po prostu wypić nasze wino, ale przyznaję, że w takich warunkach smakowało jeszcze lepiej!



Wspominałam o tym, że widoki wgniatały w ziemię, prawda? W tle widać już Vernazzę.
Vernazza

Jeśli powyższe miejsce wygląda Wam znajomo, to najpewniej widzieliście je na okładkach wszystkich przewodników po Włoszech lub na Pintereście. Tak, to właśnie słynna Vernazza.
Ciasne uliczki Vernazzy miały swój niepowtarzalny klimat.
Corgnilia
Corgnilia to chyba najmniej turystyczna ze wszystkich pięciu miejscowości Cinque Terre, co moim zdaniem naturalnie wynika z jej położenia: w przeciwieństwie do pozostałych miasteczek, Corgnilia usytuowana jest wysoko ponad poziomem morza, a dostęp do niej z peronu kolei jest możliwy wijącą się szosą lub wysokimi schodami liczącymi sobie kilkaset stopni. Ale moim zdaniem to dzięki temu Corniglia miała w sobie najwięcej tajemniczości, była skromniejsza, ale jednocześnie skrywała w sobie niesamowity klimat i chyba jak żadna inna zachowała w sobie coś z tego „odcięcia od świata”. Czuć było w powietrzu, że tutaj nie rządzą turyści, więcej było folkloru, mieszkańcy byli bardziej widoczni. Cała Corgnilia była po prostu „BARDZIEJ”.
Na jednym z zakrętów schodów wesoły Włoch śpiewał różne serenady i skoczne piosenki. Miał w sobie tyle radości, że w pewnym momencie miałam wrażenie, że nawet ptaki zaczęły wtórować mu do rytmu. A mi uśmiech nie mógł się odkleić od twarzy. Rety, jakie to było włoskie!




Cinque Terre zniewalało też bujną roślinnością, tak zróżnicowaną, że trudno było przejść obok niej obojętnie.
Manarola

Manarolę wspominamy bardzo dobrze, bo tutaj w końcu zjedliśmy obiad – wędrując cały dzień szkoda mi było czasu na siedzenie, a gdy już dopadł nas głód jak na złość nie mogliśmy trafić na żadną smaczną i przystępną knajpkę. Przy okazji widzicie standardową kuchnię tego regionu – makaron i owoce morza. W przewodniku wyczytałam, że warto skosztować w Cinque Terre morskich przysmaków, a że Luby jest ich smakoszem, nie omieszkał spróbować. I nie żałował.
Dopiero po powrocie doczytałam, że z Manaroli (lub do Manaroli) biegnie lazurowa ścieżka miłości, ponoć wyjątkowo malowniczy szlak pieszy. My z Lubym dotarliśmy tylko do jej początku, gdzie odpoczywaliśmy po obiadokolacji i rozkoszowaliśmy się widokami (znowu…). Czuć jednak było, że to miejsce widziało wiele, w powietrzu wisiała taka romantyczna aura, czego przypieczętowaniem były kłódki zawieszone na barierkach odgradzających trasę od skalistego urwiska.
Riomaggiore
Do Riomaggiore dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Wspólnie z Lubym mieliśmy ochotę na jakieś wyjątkowe zakończenie naszej całodniowej wycieczki, więc wybór wina i truskawek (dla nas pierwszych w tym roku!) wydawał się najbardziej naturalny.
Być może gdybyśmy szybciej wybrali smakołyki, zdążylibyśmy na oglądanie zachodu w zatoce, niestety dotarliśmy tam tuż po tym, jak słońce schowało się za horyzontem.
Nie przeszkodziło nam to jednak cieszyć się chwilą, a mi zatapiać myśli w otaczającej nas wodzie i spróbować ułożyć sobie w głowie wszystko to, czego doświadczyłam tamtego dnia. Chociaż od tamtej chwili minęło już trochę czasu, nadal nie jestem w stanie przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego.
Rety, jakie to włoskie!