Top
Przeczytałam niedawno niezwykle budujący tekst u Joulenki – był skierowany do maturzystów i wszystkich innych (młodych) ludzi stojących na rozdrożu, mających przed sobą ważne życiowe decyzje. Dobrze wiem, jak to jest być w takiej sytuacji. Weźmy na przykład mój wybór studiów – polegał na eliminacji kolejnych możliwości, a nie na świadomej decyzji. Jestem pewna, że dzisiaj postąpiłabym inaczej, ale czy żałuję, że sprawy potoczyły się w taki, a nie inny sposób? Jak znalazłam się tu, gdzie jestem dzisiaj? Pozwólcie, że i ja przyłączę się do dyskusji #CoPoMaturze i podzielę się swoją historią. Mam szczerą nadzieję, że moje losy w jakiś sposób pomogą uporać się z Waszymi rozterkami.

Pierwsze i najważniejsze hobby

Mój pierwszy i chyba największy talent objawił się bardzo szybko. Jako mała dziewczynka z zamiłowaniem wymyślałam najróżniejsze historie, które opowiadałam ustami swoich pluszaków i lalek. Do dzisiaj w rodzinie krążą anegdoty o tym, jak to mała Hania godzinami bawiła się sama ze sobą, tworząc najdziwniejsze scenariusze. Moja mama nigdy nie mogła się nadziwić, z jaką lekkością przychodziły mi do głowy te pomysły. Potem poszło już z górki – wystarczyło nauczyć się pisać i świat tworzenia historii stanął przede mną otworem. W pierwszych klasach podstawówki z zamiłowaniem brałam udział w konkursach na najciekawsze opowiadania i wierszyki, nie raz zdobywając najwyższe laury. Uwielbiałam pisać i robiłam to również w czasie wolnym. Mogę przypomnieć sobie przynajmniej 4 powieści (!), które spisałam ręcznie w mini zeszytach, mając nadzieję, że kiedyś wydam je jak prawdziwe książki. Jak dotąd, żadna z nich nie wychyliła nosa z szuflady mojego biurka, ale doświadczenie w pisarstwie pozostało ze mną do dziś.
A potem dowiedziałam się o blogach.

To ja, moomin

Mojego pierwszego bloga założyłam dzięki koleżankom z klasy – to był rok (bodajże) 2002 i do Polski właśnie dotarła moda na prowadzenie internetowych pamiętników. Na początku zupełnie nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale po krótkim wprowadzeniu, jakie zrobiły mi moje równieśniczki, szybko złapałam blogowego bakcyla. Mój pierwszy blog prowadziłam pod adresem moomin.blog.pl – teraz jestem ananasem, a kiedyś byłam moominem! (oczywiście od słowa “mumin”, którą to ksywkę nadała mi moja siostra; swoją drogą, jak widzicie od wczesnych lat dzieciństwa miałam słabość do udziwnionych domen blogowych ?). Później pojawiły się fotoblogi, potem blospoty, aż w końcu wylądowałam na własnym serwerze… Przez wszystkie lata blogowania z zamiłowaniem odkrywałam kolejne komputerowe dziedziny – każde ferie i wakacje spędzałam przyklejona do monitora, odkrywając podstawy obsługi Photoshopa (a kiedyś jeszcze Paint Shop Pro, pamięta ktoś?) czy kodowania w HTML. Projektowałam bannery i inne grafiki, założyłam nawet własną stronę z szablonami na bloga, udostępniając je zupełnie za darmo. Wtedy jeszcze nie przeszło mi przez myśl, że na czymś takim ludzie zarabiają. Zresztą, w tamtych czasach takich ludzi prawie nie było, bo internet był miejscem rozrywki, a nie biznesu.   Jak znalazłam się tu, gdzie jestem? Moja historia #CoPoMaturze

Dobra (prawie) we wszystkim

Tymczasem lata mijały, a ja zdawałam z klasy do klasy. Zwykle w wyborach związanych z kształceniem wskaźnikami są nasze naturalne predyspozycje i wrodzone talenty. W moim przypadku zawsze mówiło się o lekkim piórze, ale jednocześnie, oceny na świadectwie wskazywały, że równie dobrze radzę sobie z biologią, chemią, matematyką… Początkowo byłam przekonana, że to jednak z przedmiotami humanistycznymi zwiążę swoją przyszłość, ale podejmując pierwszą ważną decyzję na swojej drodze – wybór liceum i profilu kształcenia – zdecydowałam się jednak na dyscypliny ścisłe. Klasa matematyczno-geograficzna wydawała mi się najrozsądniejszym wyborem. W wolnym czasie mogłam kontynuować swoje blogowe pasje, a na co dzień rozwiązywałam zadania matematyczne i odkrywałam lądy na mapach atlasu. Oba przedmioty, matematykę i geografię, bardzo lubiłam, ale jeszcze nie byłam przekonana co do swoich dalszych wyborów. Jaka uczelnia? Jaki kierunek?

Co po maturze? Przede wszystkim: rozsądek!

Zdecydowałam się na politechnikę, bo uważałam, że da mi lepszy start w przyszłość. Poza tym zawsze chlubiłam się swoim zdrowym rozsądkiem i praktycznym podejściem do życia, a to przymioty dobrego inżyniera, prawda? Większą trudność sprawiła mi natomiast decyzja odnośnie konkretnego kierunku studiów. Przez wiele miesięcy głowiłam się, który fakultet pozwoli mi się dalej rozwijać i zdobyć wymarzoną pracę. I to był problem zasadniczy – ja wcale nie wiedziałam, jaka praca była dla mnie tą wymarzoną. Przez wiele lat głosiłam pogląd, że moją wyśnioną posadą jest “felietonistka w Glamour” (naoglądałam się chyba za dużo Sex and the city). Wcześniej miałam pomysł, aby być weterynarzem, oczywiście jako mała dziewczynka przechodziłam też przez fazę “chcę być ekspedientką w sklepie!”. Ale jak na 18 lat życia, nie miałam zbyt wielu pomysłów na siebie i swój zawód, a matura zbliżała się nieubłaganie. Ostatecznie jedynym sposobem na wybór studiów była eliminacja kolejnych wydziałów i kolejnych kierunków. Odrzuciłam wszystko, co związane z fizyką, potem z biologią, potem z chemią… Bardzo chciałam skupić się na samej matematyce, ale kto to widział jakąś pracę po matematyce stosowanej? I tak okazało się, że jedynym wydziałem, który pozostał na mojej liście jest “wydział gier i zabaw” i Zarządzanie inżynierskie (ale inżynierskie, to najważniejsze!). I żeby nie było – z chwilą podjęcia decyzji, że to ten fakultet umieszczę na miejscu nr 1 swojej listy preferencji, wcale nie rozwiały się moje wątpliwości, a niebo nie rozpogodziło. Byłam tak samo skołowana jak na samym początku moich rozterek.

A co, jeśli się zmarnuję?

Jak pewnie wiecie lub się domyślacie, Zarządzanie nie cieszy się dobrą sławą, zwłaszcza wśród kierunków politechnicznych. Ileż to razy słyszałam (i nadal to słyszę), że tytuł inżyniera po takich studiach to jakaś kpina. Rodzice, przez lata dumni z moich czerwonych pasków i pochwał nauczycieli, też nie byli jakoś szczególnie zachwyceni. I nie, że naciskali, abym zmieniła zdanie, nigdy by czegoś takiego nie zrobili. Ale chyba każdy czuł gdzieś w kościach, że stać mnie na więcej i że być może powinnam podjąć inną, lepszą decyzję, bardziej prestiżową decyzję. Ja też przez długi czas tak uważałam i wydawało mi się, że z moimi doskonałymi stopniami popełniam wielki błąd wybierając właśnie takie studia. Tak, jakby stopnie w szkole miały jakiekolwiek znaczenie w późniejszym życiu… Ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałam. Gdy otrzymałam wyniki z matur i okazało się, że są więcej niż bardzo dobre, wątpliwości wezbrały na sile. Mogłam iść na tyle innych kierunków, a poszłam na “gry i zabawy”! Ale wtedy klamka już zapadła, a ja, pomimo braku pewności siebie, czułam przede wszystkim ulgę – ulgę, że na jakiś czas mam z głowy ważne decyzje i mogę robić to, co robiłam do tej pory, czyli uczyć się, zdobywać dobre stopnie, a w wolnym czasie robić swoje. I tak też robiłam.

Nie warto (tylko) studiować

Czas studiów uważam za niezwykle ważny w swoim życiu i wcale nie dlatego, że wybrany kierunek był mi pisany. Absolutnie nie był i dzisiaj niemal na pewno wybrałabym inną drogą, ale z perspektywy czasu jestem pewna, że zdecydowałam się na najbardziej optymalny wariant kształcenia. Zarządzanie to kierunek, który nie dał mi zbyt wiele konkretnej wiedzy, ale nauczył mnie, aby być otwartą na to, co dzieje się w otoczeniu i aby wychwytywać nadarzające się okazje. Śmieję się nie raz, że to dlatego, że w kółko się mówi, że po Zarządzaniu nie ma konkretnego zawodu, więc studenci przez 5 lat nauki uczą się być otwartym na różne możliwości, aby jednak jakoś sobie poradzić. Być może w tym szaleństwie jest metoda, bo patrząc na moich znajomych ze studiów, wszyscy dobrze sobie radzą i to w bardzo wielu różnych dziedzinach. Naprawdę bardzo różnych. Przede wszystkim jednak studia uważam za istotne w mojej osobistej historii, bo nie skupiłam się wyłącznie na nauce – w wolnym czasie realizowałam moją blogową pasję. To właśnie na studiach rozwinęłam ją jak nigdy wcześniej, ucząc się m.in. wykorzystywania social mediów do promocji treści. Pod koniec pierwszego roku, działając w organizacji studenckiej, postanowiłam uruchomić nowego bloga, tym razem o modzie studentów Politechniki Gdańskiej (to była złota era mody ulicznej, a taki blog był czymś unikatowym w skali kraju, a nawet świata – nikt nigdy nie skupił się na modzie studentów uczelni technicznej). Politechnika Fashion (tak brzmiała nazwa tego projektu) dała mi bardzo wiele. Żeby wymienić kilka korzyści – poznałam wielu ciekawych ludzi, miałam okazję sprawdzić się w kierowaniu mini zespołem, poszerzałam swoją wiedzę o budowaniu społeczności online i, jakby nie patrzeć, własnej marki. Do tego stale rozwijałam się w fotografii, tworzeniu stron www i grafik… I w końcu mogłam wyjść z tymi umiejętnościami do ludzi. Wcześniej bloga prowadziłam niejako w ukryciu, wiedziała o nim garstka ludzi, natomiast social media i projekt PF pozwolił mi przekonać się, jak to jest tworzyć treści, które trafiają do setek, jeśli nie tysięcy odbiorców. I czułam się z tym doskonale!   Jak znalazłam się tu, gdzie jestem? Moja historia #CoPoMaturze

Pierwsza poważna praca, pierwsze poważne doświadczenia

Przez cały okres studiów sama na siebie naciskałam, aby podjąć jakąś pracę dorywczą. Z upływem semestrów zajęć było coraz mniej i bardzo chciałam, niczym w amerykańskich filmach, dorabiać sobie jako jakaś kelnerka albo ekspedientka. Skończyło się jednak na tym drugim – pod koniec II roku studiów zatrudniłam się w jednym ze sklepów sieci H&M. I to kolejne super doświadczenie, które bardzo dobrze wspominam i które, wbrew pozorom, owocuje do dziś. Bezpośrednia obsługa klienta, obserwowanie jego zachowań i wgląd w wewnętrzne procedury wielkiej firmy to tylko kilka z ważnych korzyści, jakie wynikły z kilkunastu miesięcy w H&M. Był to też okres szaleńczych zakupów i fascynacji modą do tego stopnia, że przez ułamek sekundy zamieniłam się w blogerkę modową (to był ten czas, gdy powstawał ruch internetowych szafiarek, a ja bardzo chciałam dołączyć do tego gangu). Po zakończeniu “kariery” w H&M postanowiłam poszukać czegoś bardziej zbliżonego do profilu moich studiów. W wakacje po I semestrze magisterki (czyli po IV roku) dostałam się na staż do jednej z gdańskich agencji reklamowych. Kolejne ważne doświadczenie, tym ważniejsze, że tak naprawdę do dziś zajmuję się podobnymi sprawami. Z tej pracy wyniosłam coś jeszcze – przekonanie, że docelowo sama sobie chcę być szefem, aby nie tracić czasu i życia na bezsensowne kłótnie z przełożonym. No i zyskałam świetnych znajomych, z którymi utrzymuję regularny (również zawodowy) kontakt do dziś – żeby wymienić choćby Monikę Tekstualną i Patryka Oh My Deer. Takie znajomości są tym cenniejsze, że to ludzie o podobnych zainteresowaniach i podobnym do mojego podejściu do pracy (i blogerzy, na dodatek!) – dzięki temu świetnie się rozumiemy i chociaż wszyscy szybko zawinęliśmy się z tamtej firmy, dzisiaj nadal zdarza nam się współpracować przy różnych projektach. Na ostatnim roku studiów, mając za sobą kilka lat prowadzenia Politechnika Fashion i kilka miesięcy stażu w agencji reklamowej, zaczęłam otrzymywać pierwsze propozycje pracy w social mediach. Wszystkie pochodziły od znajomych, którzy widząc moje poczynania w sieci, postanowili zlecić mi obsługę swoich profili. A ponieważ nie planowałam podejmować wtedy innej, stałej pracy, dlatego chętnie przyjmowałam takie oferty “dorobienia” sobie. Nie wiedziałam, że wiele z tych współprac zaowocuje i że niektóre z nich przetrwają wiele lat (bo trwają do dziś).

A potem nadszedł koniec studiów

Po studiach obiecałam sobie zrobić długie wakacje. Znajomi mieli już dawno zajęte miejsca w dużych firmach, a ja postanowiłam dać sobie na wstrzymanie. Nie chciałam wtedy podejmować kolejnych ważnych decyzji, nie chciałam czuć presji takiej jak w okresie matur, gdy czas naglił, a ja byłam w kropce. Obiecałam sobie odpocząć, nacieszyć się latem i dopiero we wrześniu zacząć rozglądać się za pracą. Nie zdążyłam jednak nawet zaktualizować swojego CV, a praca znalazła mnie sama – dzięki znajomościom zawartym przy projekcie Politechnika Fashion dostałam swoją pierwszą pracę na pełen etat. W wypasionym biurowcu, z czterema windami (w każdej duże lustra!), bramkami na wejściu, magnetyczną kartą, ekskluzywną łazienką… Mogłam stroić się do biura jak w tych wszystkich komediach romantycznych zza Atlantyku, co dla mnie było szalenie istotnym aspektem pracy (to strojenie się to jedyne, czego mi brakuje przy samozatrudnieniu). Pracę zaczęłam we wrześniu, w grudniu udało mi się obronić tytuł magistra (tracąc przy tym status studenta) i w styczniu, zgodnie z porozumieniem zawartym z moim ówczesnym szefostwem, założyłam działalność gospodarczą, aby pogodzić pracę dla nich z moimi dodatkowymi zleceniami social mediowymi. A po miesiącu moja pełnoetatowa praca straciła rację bytu, bo firma zwinęła żagle. Zostałam z otwartą własną firmą, niskim ZUSem i garstką zleceń jeszcze z okresu studiów. Miałam dwie opcje – albo zwijam manatki i szukam nowej, poważnej pracy w kolejnym wypasionym biurowcu albo spróbuję wykorzystać wszystkie swoje umiejętności i talenty, aby jakoś pociągnąć temat samozatrudnienia.
I wtedy podjęłam pierwszą prawdziwie świadomą decyzję na swojej ścieżce zawodowej – postanowiłam zostać przedsiębiorcą.

***

Temat freelanc’u dość często poruszam na blogu – odsyłam do zakładki Tajniki twórczego życia, w której dzielę się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami. Nie będę się zatem dzisiaj powtarzać i zachęcam do przejrzenia archiwum.

Chciałabym natomiast dokonać pewnego podsumowania mojej długiej historii #CoPoMaturze. Dzisiaj jestem już gotowa na to, aby ocenić swoje decyzje i wskazać, które były właściwe. I wiecie, co Wam powiem? Nie żałuję żadnej z nich. Absolutnie żadnej!

Założenie bloga pozwoliło mi rozwijać swoją największą pasję i talent, a przy okazji zdobywać umiejętności, które niespodziewanie stały się w końcu moim zawodem. Wybór klasy geograficznej zamiast humanistycznej przyniósł korzyść w postaci konkretnej wiedzy, która pozwoliła mi dostać się na wymarzoną politechnikę. Studia również uważam za dobry wybór – tak jak wspominałam, nie dały mi jednego, określonego zawodu, ale dały mi mnóstwo możliwości, które potrafię dobrze wykorzystywać. A po latach praktyki umiem te możliwości stwarzać sobie sama. Nie jestem już zdana wyłącznie na to, co przyniesie los, czy ktoś się odezwie z nowym zleceniem czy nie. Dzięki kształtowanej już na studiach przedsiębiorczej postawie, coraz lepiej idzie mi w kreowaniu sobie własnych okazji. I owszem, być może dzisiaj znalazłabym wydział lepiej dopasowany do obecnych zainteresowań i ścieżki kariery, ale jednocześnie wiem, że 5 lat na “grach i zabawach” dało mi pakiet optimum, z którego nauczyłam się wyciskać jak najwięcej. Nie żałuję również tych dorywczych prac i staży, nie żałuję kilkunastu miesięcy pracy w sieciówce ani pół roku spędzonego w wypasionym biurowcu. Rety, ja naprawdę niczego nie żałuję!
Po prostu zdałam sobie sprawę, i to całkiem niedawno, że wszystkie moje dotychczasowe wybory przywiodły mnie w to miejsce, w którym jestem dzisiaj. I nie to, że pozjadałam wszystkie rozumy, co miesiąc na konto spływają kwoty czterozerowe, a zleconka sypią się z nieba niczym letnia ulewa. Wcale tak nie jest, ale nareszcie mam pewność, że własna firma, choćby jednosobowa, to spełnienie moich marzeń, z których nawet nie zdawałam sobie kiedyś sprawy.
Bo ja też uważałam, że jedyna droga to ten wypasiony biurowiec i korporacyjny high life. A tymczasem pracuję w domu, przy biurku, które sama sobie kupiłam, nie raz robię to nawet w pidżamie. Ale za to żaden dzień w mojej pracy nie jest taki sam jak ten poprzedni i nie czuję się znudzona. A nawet, jeśli tak się czasem zdarzy, to wymyślam sobie coś nowego, nowe zajęcie, nowe możliwości, tak jak wymyśliłam moje ukochane kroniki.studio. I działam, zasuwam i zakochuję się w swoich pasjach na nowo.

Jaki wniosek płynie z mojej historii dla Was?

Dokładnie taki, jaki przedstawiła w swoim tekście Joulenka – nie przejmujcie się tym, czym wszyscy każą Wam się przejmować. Wyborem szkoły, wyborem studiów, wyborem pracy. Nie ma złych decyzji, bo każda prowadzi Was w inne, nowe miejsce, każda przynosi bagaż doświadczeń. Jeśli za tydzień, za miesiąc, za kilka lat okaże się, że nie jesteście zadowoleni, zawsze znajdzie się sposób, aby to naprawić, zmienić. Są studia zaoczne i podyplomowe, są warsztaty i szkolenia, są podręczniki i kursy online… Ja też kiedyś bałam się, że będzie już za późno, ale dzisiaj wiem, że najważniejsze to podążać za swoją intuicją i czasem pozwolić sobie na drobne ryzyko. Gdybym nie zaryzykowała po tej niespodziewanej utracie pracy w biurowcu, gdybym zamknęła wtedy działalność, nigdy nie przekonałabym się, jak to jest być sobie szefem i nie odkryłabym tylu zaskakujących umiejętności, które we mnie drzemią (wbrew pozorom, ja wcale nie czułam się przedsiębiorcą i zawsze uważałam, że mam dwie lewe ręce do takich spraw). Mam pełne przekonanie, że postępując inaczej, byłabym w zupełnie innym miejscu, wcale nie gorszym, ale innym. A ponieważ to obecne sprawia mi tyle radości każdego dnia, cieszę się, że tu jestem i tak samo cieszę się z każdej pojedynczej dróżki, która mnie tu przywiodła.   Jak znalazłam się tu, gdzie jestem? Moja historia #CoPoMaturze   Nieważne, czy jesteś maturzystą, świeżo upieczonym absolwentem czy nowym bezrobotnym, jedno Ci powiem – nie przejmuj się, nie spinaj, nie naciskaj na siebie. Stawiaj krok za krokiem, dawaj z siebie wszystko i kieruj się tam, gdzie uważasz będzie dla Ciebie najlepiej. A cała reszta sama się ułoży, zobaczysz. Brzmi banalnie? To wróć do początku tekstu, prześledź moją historię raz jeszcze i powiedz mi, że to nie działa. Działa.   PS. Akcję #CoPoMaturze zapoczątkowała Ania z bloga Blue Kangaroo – warto przyłączyć się do dyskusji i podzielić własną historią. Jak wyglądały Wasze losy po maturze? Odpowiadajcie w komentarzach! ZapiszZapisz
0